Opery Benjamina Brittena w Polsce wystawia się rzadko. W Europie utwory tego angielskiego kompozytora, uważanego przez dużą część muzykologów za jednego z najwybitniejszych twórców muzyki XX wieku, grane są o wiele częściej. Najnowszą godną polecenia inscenizacją, która premierę miała 19 maja 2012 roku, jest Peter Grimes wystawiony przez Teatro alla Scala.
Tytuł ten – pierwszy, który przyniósł Benjaminowi Brittenowi dużą popularność i uznanie – miał swoją prapremierę w Londynie 7 czerwca 1945 roku. Libretto Montagu Slatera powstało na podstawie fragmentu poematu George’a Crabbe’a The Borough. Dziejąca się około roku 1830 historia o rybaku, który został oskarżony o zabicie chłopca, to uniwersalna opowieść o łatwości, z jaką ludzie po pozorach osądzają innych. Kiedy już zgodzą się co do wymyślonej przez siebie wersji wydarzeń, zapominają o całej sprawie i szukają dla siebie nowego tematu, nowej plotki. Może właśnie dlatego historię tę ogląda się z zaciekawieniem również i dziś.
Reżyser Richard Jones umieścił akcję we współczesnej wiosce rybackiej, w której nuda i pustka są codziennością, a pozornie uporządkowane życie skrywa wiele mrocznych instynktów i pragnień. Tę egzystencjalną beznadziejność, która bierze się z braku perspektyw, czuje się w każdej chwili przedstawienia. Reżyser umiejętnie budował relacje między bohaterami, którzy rzeczywiście ukazywali na scenie całą paletę emocji.
Jonesowi pomogła prosta, choć nieco okrojona (nie było ścian bocznych) dekoracja Stewarta Lainga, która była funkcjonalna i pomysłowa i nie sprawiała wrażenia nadmiaru mimo częstych zmian na scenie.
Zabawnym, ale bardzo interesującym jej elementem były sztuczne mewy, które spoglądały na społeczność Borough znad elementów scenografii. Na początku były spokojne, a w miarę rozwoju akcji scenicznej stawały się coraz bardziej zdenerwowane, by w ostatnim obrazie osiągnąć stan totalnego wzburzenia. Scenografii pomagały oszczędne światła, które wyreżyserowała Mimi Jordan Sherin.
Pod względem muzycznym przedstawienie jest wyjątkowo udane. Młody dyrygent Robin Ticcati zadbał o właściwe akcentowanie kulminacji muzycznych i wyważenie proporcji w orkiestrze, która w przypadku Brittena ma zadanie niełatwe.
Wykonana przez nią na przykład scena sztormu naprawdę zapierała dech w piersiach, pewnie także z powodu świetnego jej rozegrania scenicznego. Okazuje się, że nie potrzeba hektolitrów wody, by na scenie stworzyć wrażenie burzy… Walory orkiestry i jej prowadzenia w pełni docenić można było podczas interludiów, które same w sobie stanowią w sumie także odrębnie wykonywany utwór.
Soliści, głównie anglojęzyczni, byli bardzo dobrzy. Szczególnie wyróżniali się John Graham-Hall (Peter Grimes), Susan Gritton (Ellen Orford), Christopher Purves (Captain Balstrode) i Felicity Palmer (Auntie). Zakontraktowanie śpiewaków, dla których język angielski jest rodzimy, ma o tyle duży sens, że widz doskonale rozumiał podawany tekst i w zasadzie nie musiał patrzeć na ekran z napisami. To kwestia świetnej dykcji, na którą – mam wrażenie – w zachodnich teatrach operowych zwraca się o wiele większą uwagę niż u nas.
Rozbudowany chór, który przygotował Bruno Casoni, również śpiewał dobrze, chociaż nie zawsze równo. Ale w przypadku te opery Brittena to chyba nie jest duży zarzut.
Widzowie długo oklaskiwali wykonawców i realizatorów. Całkiem słusznie. I tylko szkoda, że w polskich teatrach operowych reakcje publiczności nie są tak entuzjastyczne. Na widowni z pewnością przydałoby się więcej życia (i emocji).
Mateusz Wiśniewski