Przegląd nowości

Wrocławska "Matka czarnoskrzydłych snów"

Opublikowano: czwartek, 20, maj 2010 02:00

Epitetowy tytuł dla współczesnych pretensjonalny, złożony, bo wzięty z Eurypidesa, a temat na operę zadziwiający, bo psychiatryczny. Schizofrenia, choroba Klary - bohaterki, do powszechnego wyobrażenia o teatrze muzycznym nie przystaje, jak nie przystaje tytuł do sztuki czasu aktualnego. To mogłoby się sprawdzić w teatrze dramatycznym, gdzie choćby Wyrypajew stworzył swoją Księgę Rodzaju 2, a Sarah Kane Psychozę 4:48. Ale opera? Okazuje się jednak, że opera świetnie sobie z takim tematem radzi.

Image

Co więcej, swojego rodzaju sztuczność, śpiewność zamiast naśladującego rzeczywistość monologu czy dialogu, celnie podkreśla obcość tożsamości w momencie osobowościowego rozszczepienia. Na scenie widzimy od początku jedną kobietę w pięciu postaciach. Jedne śpiewają, jedne mówią, prezentując własną/własne historie zarówno językiem intymnego wyznania, jak i absurdu. Dramatycznym zwrotem będzie pojawienie się kruka, mężczyzny, który zagrozi porządkowi psychicznego chaosu, próbując wprowadzić inny. Stanie się oprawcą, demonem, kochankiem, mężem, lekarzem, a więc wrogiem świata, w jakim Klarze źle, ale bezpieczniej.


Łatwo by było wdać się realizatorom w międzypłciowy dyskurs, mając taki materiał do zinterpretowania. Woodraven mordujący kolejne wcielenia niezależnej dziewczyny, przystosowujący ją do potrzeb zewnętrznej, męskiej rzeczywistości - oczywisty to schemat. Ale reżyserka Ewelina Pietrowiak, na szczęście, nie zdecydowała się na podobny, dziś już archaizujący, kierunek, utrzymując wymowę pierwowzoru.

Image

Oglądamy i słuchamy opowieści o dezintegracji, przedstawionej bardzo wymownie jako sen-majak pacjentki zmagającej się z odśrodkową siłą swojej psychiki. Inscenizacyjne pomysły bardzo ciekawie współgrają z pełną napięcia, od startu do finału intensywną muzyką wykonywaną perfekcyjnie przez kameralny zespół pod dyrekcją Wojciecha Michniewskiego. Smyki wykorzystywał w niezapomnianych thrillerach Alfred Hitchcock, tu sprawdzają się znowu jako instrument wyrażający emocje bohaterki i element potęgujący niepokój.

Image

Działa mocna kulminacja, muzyczne presto i forte napędza gonitwę myśli i obrazów w umyśle Klary, podpowiadanych widzom przez dynamiczne projekcje. Pozorne uspokojenie trzeciej części nie wyda nam się trwałe, zwłaszcza gdy nowocześnie wyglądającą przestrzeń scenograficzną zamknie na koniec tradycyjna teatralna kurtyna, pozostawiając wrażenie rozdwojenia światów.


To muzyka jest w tym spektaklu najważniejsza, ona nadaje rytm narracji. Hanna Kulenty miała na Matkę... pomysł, dzięki któremu przygotowała pasjonująca partyturę i zawładnęła wykonawcami. Po raz pierwszy chyba stuprocentowo podobał mi się Mariusz Godlewski (Woodraven, Gash), doskonały śpiewak, nie zawsze mnie dotąd przekonujący aktorsko. Tym razem stworzył prawdziwą postać (postaci).

Image

Marcie Wyłomańskiej (Klara) należą się brawa nie tylko za idealnie skojarzony z muzyką śpiew, lecz także za samą decyzję, by zaśpiewać tę trudną, wymagającą dla głosu partię. Z aktorek najwyrazistsza była Katarzyna Baraniecka (Scissors B). Tylko polskie tłumaczenie libretta chwilami zawiodło, brzmiąc konwencjonalnie, z niepotrzebnymi inwersjami lub książkowym spójnikiem "niczym" zamiast zwykłego "jak".

Image

Ta opera powstała w połowie lat 1990. i od swojej premiery w Niemczech leżała w symbolicznej szufladzie, czekając na łaskę losu. W tzw. międzyczasie kompozytorka  ukończyła kolejne dzieło w tym gatunku, czyli Hoffmanianę. 7 lat mija i nie znalazł się nikt, kto by rzecz wystawił. Może więc pomoże ta najnowsza, druga w historii i pierwsza w Polsce, wersja Matki czarnoskrzydłych snów, którą właśnie zajęła się Opera Wrocławska. Bo takie wydarzenia zmieniają stereotyp myślenia o nowej muzyce jako o dźwiękach niedostępnych i ostrzą apetyt na doświadczenia kolejne.

                                                          Grzegorz Chojnowski