Przegląd nowości

Nie ma się z czego cieszyć!

Opublikowano: poniedziałek, 29, maj 2023 07:00

Postanowiłem zapoznać moich przezacnych czytelników z tym, czego nie lubię. Z jednej strony może to posłużyć lepszemu poznaniu niektórych intencji, wyrażanych w moich felietonach. Z drugiej strony, niechże będzie to rodzajem konfrontacji z poglądami każdego, kto zaszczyca mnie czytaniem pisanych przeze mnie tekstów.

 

Zacznijmy od spraw drobnych. Nie akceptuję w aktualnej modzie męskiej zestawiania czarnych lub granatowych garniturów z brązowym obuwiem. Dotyczy to zarówno elegantów na szczeblu ministerialno-celebryckim, jak i młodzieżowo-luzackim. W każdej okoliczności zalatuje to wiochą!

 

Nie lubię się fotografować. A już nie znoszę tego u ludzi robiących sobie zdjęcia na widowniach teatralnych, aby później zamęczać znajomych pokazywaniem, jacy to są kulturalni i światowi.

 

Mam kłopoty ze wspólnym śpiewaniem przy stołach, lub na różnych uroczystościach. W przeciwieństwie do innych narodów nie potrafimy zaśpiewać przyzwoicie i czysto naszego „Sto lat”, „Jak szybko mijają chwile”, „Szła dzieweczka do laseczka”, czy „Góralu czy ci nie żal”. Chyba, że po pijanemu, ale też nie najlepiej. Wtedy na ogół wszyscy zwracają uwagę na mnie myśląc, że jako dyrektor opery powinienem to robić dobrze.

 

Jeśli w przedziale jadącego pociągu ktoś niepytany zaczyna opowiadać, kim jest i co robi – prawie zawsze konfabuluje. Jest to odwieczna tęsknota za byciem kimś, kim się nie jest, bo przecież za chwilę wysiądzie się z pociągu i nikt tego nie sprawdzi. W ostatnich klasach licealnych często niepytany przez pasażerów podawałem się za studenta Wydziału Prawa z Krakowa. Ale przynajmniej wkrótce nim zostałem. 

 

Nie znoszę jakiegokolwiek promowania kremacji zwłok. Mimo wszystko na Ziemi jest wystarczająco dużo miejsca, aby pomieścić wszystkich w trumnach i złożyć w normalnych grobach. Dziwię się Kościołowi, że toleruje ten pogański obyczaj. Myśląc również o sobie zastanawiam się, skąd później wziąć ludzkie relikwie w razie beatyfikacji?

 

Są również zjawiska związane z moją profesją, których nie toleruję. Na przykład to wzajemne, nagminne oklaskiwanie się po zakończeniu spektaklu. Widzowie są od klaskania, a artyści od kłaniania. Natomiast na scenie wszyscy klaszczą, co niby ma zwielokrotnić entuzjazm na widowni, a zazwyczaj tylko zaciera skalę odniesionego sukcesu w atmosferze „cioci na imieninach” i ogłupiającego wołania „reżyser, reżyser!…”


Coraz częściej w programach spektakli pojawiają się podwójne nazwiska wykonawców płci jak najbardziej żeńskiej. W ten sposób artystki sygnalizują swe – w życiu prywatnym – powodzenie. Znam przypadek, że pewien meloman ożenił się ze śpiewaczką tylko dlatego, aby jego nazwisko widniało również na afiszach teatralnych. Z przerażeniem myślę, co by się stało, gdyby niegdysiejsza gwiazda polskiej operetki Beata Artemska zażądała w publikacjach wszystkich sześciu nazwisk, jakie odziedziczyła po żyjących i zmarłych mężach. Albo wzięta obecnie reżyserka Maria Sartova, tylko że miała ich jeszcze więcej! Dobrze, że ten bezrozumny obyczaj nie dotyczy mężczyzn, bo u niektórych liczba nazwisk byłych żon byłaby większa, niż tytułów spektakli w których występowali.

Czasami z lękiem otwieram niektóre programy teatralne, zanim zacznie się przedstawienie. To co wypisują tam redaktorzy tych publikacji pod nazwiskami solistów i realizatorów, zakrawa na pandemonium i demencjum. Zwykle opierają się na zeznaniach samych artystów, ale czym skromniejsza kariera i dorobek sceniczny, tym więcej nic nie znaczących szczegółów, spektakli, kursów mistrzowskich, udziału w konkursach, epizodów i rzekomych sukcesów.

 

Ze spraw poważnych, kolejny raz korzystam z zanegowania sensu konkursów na stanowiska dyrektorów teatrów. Wystarczy spojrzeć , kto obecnie kieruje polskimi teatrami operowymi i jakie są tego rezultaty, albo ile konfliktów i nieporozumień przynoszą te konkursy w teatrach dramatycznych, aby domagać się powrotu do personalnej odpowiedzialności liderów organów założycielskich za decyzje dotyczących dyrektorów teatrów. A nie bezrozumne ukrywanie się za opiniami niekompetentnych grup „jurorów”, kierujących się zwykle sprzecznymi interesami, a jeszcze częściej merytorycznym nikiforyzmem. Nie mówiąc już o „ustawianiu” tych konkursów, co wyziera niemal z wszystkich werdyktów i decyzji, dalekich od jakiejkolwiek troski o przyszłość instytucji artystycznej.

 

Kończę napiętnowaniem zwrotu „cieszę się!”, używanego codziennie  wielokrotnie w każdym wystąpieniu naszych przywódców. Nie wdając się w jakikolwiek sens i treść tych przemówień przyznać trzeba, że są oni niezłymi mówcami: Prezydent – zasadniczy i nudny, premier – nieustannie mówiący i obiecujący, a prezes – kokietliwy, przymilny, a nawet zalotny.

 

Niechże jednak przestaną używać zwrotu „cieszę się!”. Bo naprawdę, patrząc na to co dzieje się wokół, nie ma się z czego cieszyć!

                                                                              Sławomir Pietras