100-latek ma się dobrze. W 20-osobowym zespole Amici Canentes, który ostrożnymi krokami, trochę niepewnie wchodził na środek estrady, jakby każdemu chórzyście wystarczyło palców obu rąk (i nóg), by policzyć ile mu brakuje do tej przysłowiowej liczby śpiewanej na coroczne urodziny. Ale szybko się dowiedzieliśmy, że każdy z nich jeszcze ma za sobą co najmniej pięciu młodych i dobrze przygotowanych następców, którzy w dowolnej chwili mogą go wspomóc swoimi głosami. I zrobią to „bez pukania”, po prostu wejdą i zaśpiewają.
Taki eksperyment zastępowalności pokoleń śpiewaczych pokazano wszem i wobec na początku koncertu galowego z okazji 100-lecia Chóru Akademickiego Uniwersytetu Warszawskiego, który odbył się w po brzegi wypełnionej sali koncertowej Filharmonii Narodowej. Najpierw owa garstka nestorów (elegancko określa się ją jako „kategoria S”) wkroczyła na estradę, by pod kierunkiem Agnieszki Zińczuk zaprezentować Psalm 98 Mikołaja Gomółki Nowy monarsze możnemu z tekstem Jana Kochanowskiego i z każdą kolejną zwrotką z kulis lub ze strony widowni dochodzili młodzi ludzie, których głosy podwajały, potrajały itd. sumę decybeli. Wreszcie z ostatnią zwrotką Psalm zagrzmiał potęgą soczystego brzmienia. Estrada Filharmonii wypełniła się szczelnie, a słuchacze zrozumieli, że można mieć niezachwiane przekonanie, iż tradycja zbiorowego śpiewania ma swoich kontynuatorów. Zespół Amici Canentes (co oznacza Przyjaciele śpiewają) jest efektem założonego w 2000 roku przez byłych członków Chóru Akademickiego Uniwersytetu Warszawskiego – Towarzystwa Przyjaciół Chóru Uniwersytetu Warszawskiego, opracował też monografię Gaudeamus na 80-lecie swojego macierzystego zespołu i utrwalił na płytach archiwalne nagrania. Ludziom z Amici Canentes, czyli śpiewającym przyjaciołom, wśród nich Olkowi Rutkowskiemu, koledze, którego najlepiej zapamiętałam z dawnych czasów, podczas wspomnianej gali Rektor UW prof. Alojzy Nowak wręczył pamiątkowe dyplomy. Uniwersytet wiele zawdzięcza Śpiewającym przyjaciołom, którzy to uczucie kierują zarówno do siebie nawzajem, do uczelni, która ich wykształciła i do muzyki, która ich wyniosła na wyżyny ducha.
A gdy już do końca wybrzmiał Mikołaj Gomółka, którego dzieła odkrył i do repertuaru wprowadził długoletni dyrygent tego zespołu, niedawno pożegnany prof. Mirosław Perz, zaczął się koncert obecnego składu śpiewaczego, którym od ponad 20 lat steruje pochodząca z Rosji Irina Bogdanovich, wykształcona w Jekaterinburgu. Przygotowany przez nią program, ambitny, różnorodny, łączący style, czasy i kultury wokalne, można najkrócej scharakteryzować słowami: radość i swoboda śpiewania.
To zdobycz, której w dawnych czasach tak wyraziście nie pielęgnowano. A teraz spoglądając na chór z widowni można dostrzec, że każdy z młodych chórzystów porusza się w rytmie muzyki, w miarę nadchodzących taktów i kulminacji melodycznych pochyla się lub unosi. Ci ludzie w zbiorowości nie są sztywno stojącymi postaciami, ale falującą i płynną strukturą. I dodatkowo do każdego utworu zmieniają swoje ustawienie, przenoszą się z prawa na lewo, z lewa na prawo, wykonują dodatkowe ruchy i przeprowadzki na estradzie. Np. w kompozycji Credo stworzonej przez dyrygentkę Irinę Bogdanovich, część zespołu przewędrowała na balkon, gdzie włączała się w brzmienie chóru trochę na zasadzie echa, trochę jak solista albo cantus firmus. W programie koncertu znalazły się też inne utwory kompozytorów żyjących, np. pomysłowe i dynamiczne Jubilate Deo Jana Krutula, który posłał ze swojego fotela całusy w kierunku chóru i kapelmistrzymi. Był też inny sakralny przykład śpiewanej modlitwy Crucem tuam adoramus Pawła Łukaszewskiego, z rozbudowaną, postromantyczną fakturą następujący po renesansowym Sing Joyfully Williama Byrda. Wreszcie najciekawszy muzycznie spośród utworów najnowszych okazał się Vulnerasti cor meum Miłosza Bembinowa, gdzie pokazali swoje głosy także dwaj soliści – Paweł Kowalewski tenor i Krzysztof Łazicki bas. Do grupy solistów dołączyła też Marta Czarkowska w Urmasa Sisaska Heliseb Valjadel oraz Krzysztof Chalimoniuk w cerkiewnym utworze Pawła Czesnokowa Błażen muż. To była część koncertu nieco offowa, bo kompozycje muzyczne twórców rosyjskich – a znalazła się tu również część Całonocnego czuwania Siergieja Rachmaninowa – nie pojawiają się teraz często, by nie powiedzieć, wcale. W drugiej części koncertu królował repertuar świecki. Trzy cykle utworów chóralnych, 6 pieśni Paula Hindemitha do francuskich tekstów poetyckich, Trzy pieśni Ralpha Vaughan Williamsa do tekstów samego Szekspira i w końcu jedyne arcydzieło tego wieczoru – Karola Szymanowskiego Pieśni Kurpiowskie. Wśród nich perełka A chtóz tam puka, która prowadzi nas w krainę wyobraźni, między Niebo i Ziemię. Rzecz jest o dziewczynie, która idzie do ślubu i prosi matkę o błogosławieństwo, a matki już nie ma. Jak bardzo ta ludowa przypowieść wiąże się z historią Chóru Akademickiego, który zrodził się przed stoma laty i nawet w swych szeregach miał Jana Kiepurę.
Gdy jednak przyszła noc II Wojny Światowej wydawało się, że nastąpił kres nie tylko polskiej pieśni, ale i polskiej szkoły. A jednak zaraz po wojnie odrodziły się tradycje wspólnego śpiewania, były wspaniałe sukcesy w kraju i za granicą, choć z początku nie było łatwo o dalekie podróże. Były załamania, szybkie wymiany roczników i dyrygentów.
Wysoko uniesiona poprzeczka muzycznego wyrafinowania zapoczątkowana przez Macieja Jaśkiewicza (Motety Jana Sebastiana Bacha) i Mirosława Perza (Palestrina, Monteverdi, Bach, Szymanowski, Messiaen) ustępowała potrzebom chwili. Był stan wojenny i inne chwile słabości, ale radość ze wspólnego muzykowania okazała się jednak przemożną siłą i to potrafiła rozwinąć Irina Bogdanovich.
Dlatego w ramach bisów, po tym wymagającym przeglądzie sacrum i profanum, po cudownym Szymanowskim, chór zerwał się do odegrania scenki pantomimicznej w staropolskiej śpiewce Pragną oczki, pragną i przypieczętował niepohamowaną radość marszowymi Makami Maklakiewicza i gremialnym wyjściem chórzystek i chórzystów w tłum widowni. Tu już wszyscy bez wyjątku mogli wspomagać piosnkę o przedwojennych ułanach głośnym „ra-ra-ra-ra”. I jeszcze dyrygentka w finale tupiąc w podłogę wybijała ten rytm. A chtóz tam puka?
Joanna Tumiłowicz
Fotografie Mirek Kaźmierczak