Ponieważ przed przedstawieniem i w antraktach na opuszczanym ekranie wyświetlane są zapowiedzi przyszłych spektakli. Wznowienie Traviaty Giuseppe Verdiego w Operze Krakowskiej (21 i 23 kwietnia 2023) stało pod znakiem powrotu na krakowską scenę Edyty Piaseckiej, która przed laty na niej zadebiutowała jako Królowa Nocy w Czarodziejskim flecie Mozarta. A wraz z nią pięknego śpiewu, również w przypadku partnerów: Pawła Skałuby i Adama Szerszenia.
Co prawda pierwszy nie zaśpiewał cabaletty „Oh miorimorso!” z „c” jak to czynili jego poprzednicy w partii Alfreda, a drugi też pominął swoją „No, non udrai rimproveri” w arii „Di provenza il mar”, ale w tej inscenizacji nigdy jej nie wykonywano. Szczególnie urzekały w interpretacji Edyty Piaseckiej liryczne ustępy partii Violetty, będącej poniekąd historycznym przekrojem od koloraturowej wirtuozerii, zgodnie z ówczesną konwencją wyrażającej lekkomyślną naturę postaci lub stan silnego wzburzenia (np. obłędu) w pierwszym akcie, poprzez deklamacyjny charakter replik w duecie z ojcem Alfreda i dramatyzm w finale drugiego, po zapowiedź weryzmu w trzecim, a co oddaje dokonującą się ewolucję bohaterki.
Imponowało staranne wykończenie fraz oraz ekspresyjne portamenta w kawatynie „Ah, fors'è lui che l'anima” i z lekkością artykułowane mezza voce koloratury w cabaletcie „Sempre libera degg'io”. Jeśli mogę, to doradzałbym jedynie oszczędniejsze sięganie po fortissimo w wysokim rejestrze, nadające głosowi nieco ostre zabarwienie. Szlachetnie brzmiały natomiast długie kantyleny w concertato „Di sprezzo degno se stesso rende”na koniec drugiego aktu.
Wzruszające było duettino Violetty i Alfreda „Ch'ei qui non mi sorprenda...”, w którym kobieta miota się pomiędzy pragnieniem pozostania z ukochanym a złożoną jego ojcu obietnicą rozstania z nim. Przejmujące wrażenie wywarła w interpretacji artystki pożegnalna aria w formie romanzy „Addio, del passato bei sogni ridenti", między innymi za sprawą dyskretnie stosowanych portament.
Adam Szerszeń skromnymi środkami tworzył wokalną charakterystykę postaci przechodzącej znaczną przemianę na przestrzeni tempa d'attacca czyli wieloczłonowego duetu z Violettą, a fizycznie przypominał mi dawnego, czołowego barytona krakowskiego Adama Szybowskiego. Z kolei Paweł Skałuba mocnym, nośnym głosem zarysował wyrazisty portret Alfreda, a reżyseria nie ułatwia mu zadania, każąc wykonywać skomplikowane ewolucje w duecie z Violettą „Un dì, felice, eterea”, obecnej również przy arii „De' miei bollenti spiriti”. Sebastianowi Marszałowiczowi udało się z epizodycznej postaci Markiza d'Obignyego wydobyć całą jej charakterystyczność, nadając większy ciężar gatunkowy niż wynikałoby to z partytury.
Flora Bervoix znalazła godną odtwórczynię w osobie Agnieszki Cząstki-Niezgódki. W solo baletowym jako baskijski matador Piquillo, powalający od ręki pięć byków, z najlepszej strony zaprezentował się Dźmitry Procharau. Wczoraj do kanału orkiestrowego powrócił również Ruben Silva, który po wymuszonym odejściu Ewy Michnik jako nowy dyrektor artystyczny przejął po niej i doprowadził do premiery wspomniany singspiel Mozarta.
Później też i jemu przyszło pożegnać się z Operą Krakowską. Inscenizacja Krzysztofa Nazara od początku wzbudzała liczne kontrowersje i mieszane uczucia. Rozgrywa się w cieniu śmierci, a jej swoistym agentem, czy też mistrzem ceremonii, jawi się Doktor Grenville, od początku opiekujący się bohaterką, żyjącą poniekąd na kredyt. Wbrew librettu, w którym wychwala się jego dobroć, przydano mu nieco demonicznych rysów.
Wszystko toczy się jakby w malignie, w której pogrążona jest Violetta. Stąd mamy jakby do czynienia z balem manekinów, poruszających się w swoistym paroksyzmie. Z upływem czasu można się było z nią oswoić, zwłaszcza że niektóre rozwiązania uległy przeobrażeniu. Marie Duplessis i Alexandre Dumas-syn, będący pierwowzorami Violetty i Alfreda, byli rówieśnikami, a gdy się poznali liczyli sobie 20 lat. Rówieśnikami wydają się obecni odtwórcy ich ról, z czego wynika prawdopodobnie ich sceniczna wiarygodność. Od czasu zmiany dyrekcji, obok polskich, pojawiły się angielskie napisy z tłumaczeniem libretta, o co od dawna się upominałem, gdyż na operowej widowni zasiada zwykle wielu cudzoziemców.
Lesław Czapliński