Wygląda na to, że by skomponować utwór muzyczny do średniowiecznej modlitwy Stabat Mater trzeba przeżywać ogromny smutek. Przynajmniej tak było w przypadku opusu 58 Antonína Dvořáka. Do napisania tego dzieła skłoniła go śmierć córki.
Warto przypomnieć, że Karol Szymanowski miał podobny powód – śmierć siostrzenicy. Nasz kompozytor wyróżniał się natomiast spośród innych twórców muzyki, którzy przynieśli w swym dorobku Stabat Mater tym, że zażyczył sobie tłumaczenia na język polski tej łacińskiej modlitwy. Dvořák stworzył oratorium na orkiestrę symfoniczną, chór i czworo solistów, które prócz spokojnej zadumy przynosi w miarę następowania po sobie kolejnych wersów łacińskiej modlitwy, już nie tylko iskrę nadziei ale żarliwy i pełen siły finał z wielokrotnie powtarzanym, grzmiącym Amen.
To najbardziej podniosła część tego dzieła wymagająca maksymalnej koncentracji w nawracającym forte wszystkich wykonawców. W utworze tym partie czysto orkiestrowe przeplatają się z chóralnymi, a soliści mają swoje samodzielne arie, ale także są narażeni na konkurowanie z głosami chórzystów. Oznacza to, że sopran, mezzosopran, tenor i bas muszą mieć głosy doskonale postawione, nośne, brzmiące we wszystkich rejestrach.
Taki skład został zaproszony do wykonania Stabat Mater Antonína Dvořáka przez Maestro Andrzeja Boreykę. Sopranistka Izabela Matuła ma teraz znakomitą serię wydarzeń podkreślających jej najwyższą klasę. Kreowała główną rolę żeńską w premierze Mocy przeznaczenia Verdiego w Teatrze Wielkim, wystąpiła też w szalenie trudnym dla śpiewaka Requiem Verdiego na rocznicę wojny w Ukrainie i teraz otrzymała nie mniej odpowiedzialną partię do zaśpiewania.
Sekundowała jej Anna Lubańska, której mezzosopran zawiera wszystkie najważniejsze cechy niskiego głosu kobiecego, piękną głęboką barwę, elastyczność i „lejący się” głos, ogromną muzykalność, której nie przykrywa siła głosu. Tenor Piotr Buszewski o urodzie południowca i śpiewający najlepszą włoską szkołą bel canta, opromieniony przybierającą na sile karierą, która już na wstępie sięga nawet Metropolitan Opera w Nowym Jorku, wreszcie Rafał Siwek, świeżo po sukcesie w operze tegoż Dvořáka w londyńskiej Royal Opera House, i z zapowiedziami dalszych zagranicznych kontraktów na kilku kontynentach.
Taka stawka wykonawców gwarantowała duży sukces. Nie przyćmiło go ustawienie solistów za orkiestrą, w szeregach Chóru Filharmonii Narodowej przygotowanego przez Bartosza Michałowskiego, choć i w tym zespole są świetnie brzmiące, nośne głosy. Tylko w orkiestrowo-chóralnym tutti, w finale dzieła, trudno było w grzmiących akordach wyodrębnić wymienione gwiazdy scen operowych, w pozostałych częściach utworu nawet ci oddaleni od publiczności soliści byli doskonale słyszalni, co jest tyleż zasługą kompozytora, co i dyrygenta.
Andrzej Boreyko umiejętnie dozował sekwencje tej miejscami dramatycznej, ale przede wszystkim ogromnie melodyjnej muzyki, której główne tematy długo pozostawały w uszach. Gdy kierował swoje ruchy do orkiestry wskazywal tempo batutą, gdy natomiast chór miał swoje części a’capella, poruszał tylko „nieuzbrojonymi” dłońmi.
Monumentalne dzieło wykonywano bez przerwy, co miało ogromne znaczenie dla budowania nastroju i skupienia się na tej uduchowionej narracji, choć z pewnością wymagało znakomitej kondycji od wszystkich wykonawców. Gdy po licznych ariach i duetach z towarzyszeniem chóru przyszedł czas na fragment Quando corpus morietur, wszyscy odczuli, że jest to emocjonalna kulminacja, muzyczne katharsis. Dzieło Dvořáka było z wielu względów odpowiednim punktem programu koncertowego, z uwagi na okres wielkanocny i na czas wojny, która pochłania liczne ofiary blisko polskich granic.
Joanna Tumiłowicz