Prawie dziesięć lat temu, 7 grudnia 2013 roku odbył się ostatni koncert dziewięćdziesięcioletniego Mistrza z krakowskimi filharmonikami. Stał on pod znakiem tonacji c-moll, albowiem w programie znalazły się: XXIV Koncert fortepianowy Wolfganga Amadeusa Mozarta i „Druga” Antona Brucknera, którego był wybitnym i cenionym interpretatorem.
Wczoraj do pewnego stopnia nawiązano do tamtego wieczoru, ponownie zestawiając tych dwóch kompozytorów i ich utwory reprezentujące te same gatunki. Pierwszą część wypełnił poprzedzający tamto dzieło XXIII Koncert fortepianowy A-dur KV 488. Muszę przyznać, że trochę brakowało mi nieco matowego dźwięku historycznego instrumentu, albowiem ten współczesny wydawał się zbyt dosadny.
Bułgarski dyrygent Rosen Miłanow z dużą wrażliwością kształtował akompaniament, zachowując właściwe proporcje i dostosowując dynamikę orkiestry do solisty Andrzeja Wiercińskiego, który na większą dozę swobody pozwolił sobie dopiero w kadencji, skądinąd, wbrew panującym obyczajom epoki, autorstwa samego Mozarta, nie pozostawiającego ówczesnym wykonawcom okazji do własnego, improwizowanego wkładu.
Środkowe Adagio to właściwie zapowiadająca romantyzm scena dramatyczna, utrzymana w mollowej tonacji i w rytmie siciliany. Fortepian i orkiestra prowadzą poruszający dialog. Bardziej symfoniczne zacięcie artyści nadali rondu w tempie Allegro assai, skrzącemu się znacznym wigorem, choć w granicach klasycystycznego decorum czyli stosowności.
Skrowaczewski wielokrotnie wspominał, że pierwsze zetknięcie z muzyką Brucknera, które odmienić miało jego życie, było całkiem przypadkowe. Idąc ulicą w rodzinnym Lwowie, dobiegły go z otwartego okna dźwięki nieznanego dotąd utworu, nadawanego przez radio lub odtwarzango z płyty? Po powrocie do domu dopadła go gorączka i przez kilka dni nie mógł dojść do siebie. Jak się potem okazało, była to VII Symfonia E-dur tego kompozytora. Czy po jej piątkowym wykonaniu tego rodzaju doznanie udzielić się mogło obecnym na koncercie słuchaczom? Nie do końca. A więc bezpiecznie mogli powrócić do swoich domów.
To Wagner, którego admiratorem był Bruckner, o czym świadczy wprowadzenie do instrumentarium tub tamtego pomysłu, utrzymywał, że tylko nie do końca doskonałe wykonania jego Tristana i Izoldy uratować mogą publiczność przed popadnięciem w obłęd. Monumentalna symfonika Brucknera stawia przed dyrygentem nie lada wyzwania, by zapanował nad jej rozmiarami i nieśpiesznym rozwojem, wydobywając spajający całość wątek narracyjny.
A więc tak kształtować formę, by, odwołując się do Mahlera, zbudować za jej pomocą muzyczne uniwersum. Potrafił to właśnie Stanisław Skrowaczewski, a współcześnie udaje się to Helmutowi Blomstedtowi, nestorowi pośród żyjących kapelmistrzów. W otwierającym Allegro moderato Miłanow zarysowywał kompleksy tematyczne i ich przetworzenia na długim oddechu, prowadząc do pełnego blasku tutti w kulminacjach.
Okazało się to jednak niewystarczające, aby zapewnić spójność Adagio i utrzymać uwagę odbiorcy w niesłabnącym napięciu. Po nim jednak dyrygent, niczym demiurg, wprawił w funkcjonowanie perpetuum mobile rozpędzonego scherza z przebijającym się ostinato fletu i oboju, rzeczywiście wydającym się nie do zatrzymania. Udzieliło się to przebiegowi finału, sprawiającego wrażenie konsekwentnego i nieuchronnego zmierzania do ekstatycznie narastającej kody ku satysfakcji zgromadzonego audytorium.
Lesław Czapliński