Przedstawienia The Employees, które wydał z siebie Teatr Studio, nie zaleca się osobom chorym na epilepsję. To zdecydowanie dyskryminująca uwaga, zresztą nie odnosząca się tylko do osób mających jakieś deficyty zdrowotne, bo i zdrowym, ale słuchowo wrażliwym, przyjdzie zmierzyć się z ponadnormatywnym hałasem, o czym zresztą teatr lojalnie uprzedza. Każdy też może sobie pobrać bezpłatnie profesjonalne zatyczki do uszu. Są potrzebne, bo w informacji dla publiczności napisano: „bardzo głośna muzyka”.
W istocie są tutaj takie trzy trzyminutowe, odmierzane zegarem ściennym, nazwijmy to „przerwy", w których z głośników atakuje nas bezprzykładny łomot (muzyka – Lubomir Grzelak – composer, producer, sound artist. Aha, spektakl jest dwujęzyczny – polsko-angielski, wszystkie dialogi są tłumaczone). Plus, na zakończenie dodano „scenę baletową" z jeszcze bardziej bezsensownym wymysłem dźwiękowym, prawie 30 minut leci muzyczny minimal na trzech zapętlonych tonach z okropnymi basami.
Ale oczywiście to się młodszym bywalcom dyskotek i podziemnych klubów podoba, i oni nawet tańczą, do czego zresztą autorzy widowiska zachęcają. Spektakl w reżyserii Łukasza Twarkowskiego ma dosyć banalną fabułę, ale za to wyrafinowaną formę sceniczną. Próbuje się na publiczności zrobić wrażenie, że jesteśmy na statku kosmicznym, który leci donikąd.
Załogę stanowi sześć osób płci obojga, które dodatkowo mają swych dublerów – cyborgów, sztucznie stworzone inteligentne maszyny biologiczne, które, jak bogowie w mitach greckich, nie zostały zrodzone z ziemskiej matki. Podczas pobytu na statku poznajemy cechy owych przedmiotów humanoidalnych, które w nomenklaturze uczestników rejsu nie są ludźmi.
Można je prostym trickiem wyłączyć, zawiesić jak ekran w komputerze. Można też je traktować „z góry", choć publiczność nie jest w stanie odróżnić człowieka od humanoida. Nawet nazwy mają podobne, np. Kadet 11 i Kadet b-11. To wynika z kontekstu rozmów i dialogów ludzko-nieludzkich. I jeszcze na statku są inne urządzenia rozumujące i gadające, w tym ruchome reflektory sceniczne, a nawet wiszący nad widownią ogromny poradziecki żyrandol. Na statku, jak to na statku, jedni rozmawiają, inni jedzą, śpią, a nawet kochają się, choć seks jest zakazany. Stosunek erotyczny osób jednej płci oglądamy na ekranie jako akt bardzo intrygujący i kulturalny.
Wreszcie wieża kontrolna uznaje, że z powodu nieprzestrzegania norm trzeba całą załogę zrekultywować, co w finale następuje. Tekst dramatu przypominający trochę Stanisława Lema jest jednak adaptacją powieści współczesnej duńskiej autorki, Olgi Ravn. Zawartość treściowa i intelektualna nie dorównuje jednak polskiemu autorowi, natomiast sama inscenizacja wydaje się być bardzo intrygująca i wysmakowana.
Mamy tutaj nawet odniesienia do arcydzieł malarstwa – Adam i Ewa – Cranach, Rubens, Tycjan. Wśród obsady aktorskiej zdecydowanie najlepszą kreację stworzył Rob Wasiewicz. który jest także konsultantem w sprawach ruchu scenicznego i tańca. Scenografia i kostiumy są dziełami obcokrajowców – Fabien Lédé i Svenja Gassen.
Główny problem: rywalizacja człowiek-robot, który miał być poruszony w spektaklu, wymaga jeszcze sporo namysłu. Na razie tylko w grze szachowej inteligentny program góruje nad ludzkim mózgiem. Ale w sztuce, np. malarstwie, muzyce, choć cyfrowe naśladownictwo arcydzieł jest doskonałe i posiadaczom takich aplikacji wydaje się, iż złapali Pana Boga za nogi, to jednak nic nie zastąpi ludzkiego talentu i kreatywności obliczonej na ludzkie zmysły i emocje. Można korzystając z inteligentnych technologii stworzyć właściwie wszystko, ale nowego, odkrywczego sensu w ten sposób się nie uzyska.
Joanna Tumiłowicz