Mamy na polskim rynku operowym świetnie rokującą gwiazdę reżyserii Karolinę Sofulak, przygotowaną teatralnie i muzycznie, rozumiejącą znaczenie partytury i odbierającą muzyczne narracje jako pełnowartościowy język dramatu. To dzięki jej pomysłom pojawiły się na naszych scenach dwie niebanalnie rozwiązane teatralnie i muzycznie opery Dworzaka, Rusałka w Poznaniu i Vanda w Krakowie. To ona wzięła również na warsztat całkiem nieoczywistą operę Giacoma Pucciniego La fanciulla del West, którą po naszemu przełożono na Dziewczynę z Dzikiego Zachodu i wyszła zwycięsko.
Tę operę wystawia się rzadko, a w Łodzi była ostatnio w latach 70. Trudne to zadanie. Trzeba znaleźć troje doskonałych śpiewaków, dla których dramatyczne partie nie będą przeszkodą w prezentacji walorów własnego głosu. Musi się też przygotować zespół artystów, którzy wypełnią wiarygodnie pomniejsze role i jeszcze powinien się pojawić dobry i skory do działań aktorskich męski chór.
A dodatkowo trzeba umieć przedstawić wiarygodnie ckliwą, nieco pretensjonalną fabułę w strawny i przekonujący sposób. To wszystko się w łódzkim Teatrze Wielkim udało, choć zawsze mogłoby być lepiej. Tytułowej postaci Dziewczyny z Dzikiego Zachodu, Oldze Mykytenko zabrakło w forsownych fermatach okrągłego, podpartego tonu, ale to czego nie dała natura i szkoła nadrabiała talentem scenicznym. Jej partnerzy, Łukasz Motkowicz – baryton i Dominik Sutowicz – tenor ukazali swoje możliwości głosowe i dali się sensownie poprowadzić w zawiłościach fabuły. Ich role skomplikowane emocjonalnie, skonstruowane na zasadzie przeciwieństw – brutalność/delikatność, narzucanie siły/łagodna perswazja – zagrały w pełni na scenie, muzycznie i aktorsko.
Z kolei chór poszukiwaczy złota, pełen przyjaznych intencji, prostackich zachowań i skłonności do gwałtownych reakcji na hasło rzucone z zewnątrz, także wypadł właściwie, zgodnie z zasadami psychologii tłumu. Tu reżyserka wykazała doskonały słuch i dramaturgiczną sprawność. Pomogły jej samorodne talenty osób zaproszonych do zespołu. Np. autentyczny latynos Pepe Diaz w niewielkiej rólce górnika dawał z siebie wszystko, byśmy się poczuli jak przy granicy z Meksykiem. Tomasz Tracz w roli barmana też był prawdziwym bohaterem drugiego planu, zaufanym doradcą, ale i gorliwym obrońcą.
Mieliśmy jeszcze indiańską parę – Arkadiusza Jakusa i Agnieszkę Makówkę. Wyróżniał się z tłumu górników Sonora – Andrzej Kostrzewski. Był górniczy agent Tomasz Rudnicki. I wcale nie pogubiliśmy się w plątaninie charakterów i osobowości. Wojciech Rodek za pulpitem dyrygenckim wydobył z partytury Pucciniego jędrność i krwistość instrumentacji, co dodatkowo podwyższało wymagania dla wokalistów, którzy musieli się niekiedy przebijać przez orkiestrowe tutti.
Pewien znak zapytania był związany ze scenografią autorstwa Kamila Lendy. Na przodzie sceny mieliśmy typową westernową tawernę, gdzie jest wyszynk, ławy dla spragnionych, ale także utajniony „magazyn” poszukiwaczy złota. W głębi umieszczono podświetlone walce-bryły, coś jak panorama wielkiego, współczesnego miasta. Dopiero w trzecim akcie okazało się, że są to ogromne amerykańskie drzewa, las sekwoi otaczający górniczą osadę. Wszystkie elementy dekoracji zagrały w przedstawieniu, były rozmieszczone logicznie i przejrzyście. Reżyserka nie przeniosła akcji dramatu na Podhale, ani do biura jakiejś współczesnej korporacji. To także świadczy o jej kompetencjach.
Joanna Tumiłowicz