Jak kiedyś mi wyznał, jest fińskiego pochodzenia, stąd w tej części będę posługiwał się brzmieniem nazwiska zgodnym z tamtym zapisem. Niestety, do wykonania poematu symfonicznego op. 26 o przytoczonej w tytule nazwie mam pewne zastrzeżenia. Kiedy zaczyna się z pułapu forte, to niewiele zostaje potem miejsca na dalszą gradację i większe kontrasty.
A zatem niezależnie od oznaczeń partytury zdjąłbym dynamikę w otwierającym utwór Jeana Sibeliusa elegijnym temacie blachy (Andante sostenuto, określane „motywem bólu“), jak i w drugim o wyraźnie tanecznym zacięciu, intonowanym przez kontrabasy, który jeśli przesadzi się z jego wyrazistością, to niebezpiecznie odsłania mielizny rytmicznej pospolitości. Na początku Koncertu skrzypcowego d-moll op. 47 fińskiego kompozytora okazało się, że można jednak operować eterycznym, jakby wyłaniającym się z niebytu brzmieniem pierwszych skrzypiec, na tle których wkrótce rozwija się solowa partia.
Koreański skrzypek Inmo Yang znalazł wrażliwego partnera w osobie Alexandra Humali, podążającego za jego ujęciem, a więc stosującego w dwóch pierwszych ogniwach allentanda czyli zwolnienia. Tym razem z kolei momentami przydałoby się wzmocnienie dynamiki ze strony orkiestry, niekiedy brzmiącej zbyt anemicznie. Artysta skupił się przede wszystkim na wydobyciu lirycznych aspektów kompozycji, które faktycznie w nim dominują, ale nie na zasadzie wyłączności. Więcej animuszu było w finałowym rondzie Allegro, ma non tanto, ale całości zabrakło dramaturgicznego kośćca. Jak na zwycięzcę właśnie Konkursu im. Sibeliusa w tym roku nie dostawało mi siły wyrazu. A także bardziej nośnego i opalizującego dźwięku wydobywanego z instrumentu Guadagniniego.
Za to przeważały powściągliwość i umiar, a nawet pewna nieśmiałość. Aliści, solista najlepiej odnalazł się dopiero wtedy, kiedy sam odpowiadał za ostateczny rezultat, a więc w bisie. Wybrał nań Preludium g-moll Siergieja Rachmaninowa op. 23 nr 5 w transkrypcji Ernsta Schliephakego, dając upust większej dozie temperamentu oraz imponując znaczną biegłością techniczną.
Alaksandar Chumała, powracam do białoruskiego brzmienia jego nazwiska, wziął wzór ze skrzypka i w pełni rozwinął dyrygenckie skrzydła w drugiej części piątkowego koncertu Filharmonii Krakowskiej, w III Symfonii F-dur op. 90 Johannesa Brahmsa, którego estetyka najwyraźniej jest mu bliższa i lepiej się w niej czuje. W tym dziele kompozytor nie traci czasu na Haydnowskie wolne wstępy, lecz niczym Mozart od razu przechodzi ad rem i eksponuje szeroki, rozlewny temat, nadający piętno całemu dziełu.
Kapelmistrz tym razem bardzo plastycznie modelował dynamikę i agogikę muzycznych przebiegów, a kiedy trzeba szerokim gestem appassionato zarysował poboczny zwrot wiolonczel. Dzięki Alaksandarowi Chumale odkryłem, ile muzycznej treści kryje się w Andante, kiedy momentami tok muzyki zastyga, ulega zawieszeniu, tworząc medytacyjny nastrój. W miejscu tradycyjnego scherza pojawia się.romantyczna „pieśń bez słów“ z jedną z najpiękniejszych melodii jaka wyszła spod pióra Brahmsa. W finale, na przekór opinii o Brahmsie jako nade wszystko muzycznym architekcie, kapelmistrz wydobył między innymi ze skrzypiec skrzący się kolorystyką motyw iście Wagnerowski, mimo że Eduard Hanslick, niechętny drugiemu, uporczywie ich sobie przeciwstawiał. A wzorem przebiegu muzycznego w Andante całość spokojnie wygasa, bez hucznej kody.
Lesław Czapliński