Równo 35 lat temu odbyła się wyprodukowana przeze mnie premiera Nabucco Verdiego, która opowiada o walce antycznych Babilończyków z Izraelczykami. Jej polską prapremierę – nie wiedzieć czemu dopiero teraz, bo to piękna opera – przygotowała w roku 1967 w Operze Wrocławskiej Danuta Baduszkowa. Ale spektakl nie odbył się, ponieważ wybuchła właśnie wojna sześciodniowa, sytuacja międzynarodowa się skomplikowała, inscenizacja Baduszkowej była pełna aluzji do współczesności i cenzura zakazała zagrania tego spektaklu.
W latach 80-tych postanowiliśmy wystawić ją w Łodzi, ale zwlekaliśmy z premierą mając już w repertuarze Żydówkę, Teatr Muzyczny grał Skrzypka na dachu, a w naszych planach była jeszcze Salome i Żywot Józefa, a więc zatrzęsienie judaików. W tej sytuacji wyprzedziła nas Opera Śląska, a po nas zagrał ten spektakl Gdańsk, później Wrocław, Warszawa i Poznań i Nabucco na lata zdominował polski repertuar. Ale żaden z tych spektakli nie przeżył na scenie aż 35 sezonów. Drżałem z obawy, co zobaczę z resztek mojej niegdysiejszej produkcji, a przekraczając próg Teatru Wielkiego przypomniałem sobie, że przed 40-tu laty uczyniłem to po raz pierwszy z nominacją w ręku (a więc też okrągła rocznica).
Spektakl okazał się nietknięty czasem. Obecna obsada śpiewała lepiej lub gorzej, a wobec choroby Zenona Kowalskiego zaproszony z Gdańska do ratowania partii tytułowej Leszek Skrla potwierdził swą wysoką klasę zarówno urodą głosu, mistrzowską klasą śpiewu, jak i kreacją aktorską. Jego profesor, nieżyjący już wybitny baryton Florian Skulski (też z Gdańska) przed 35 laty zaproszony został do ratowania łódzkiego Nabucca… i też uratował!
Już w I akcie zaskakująca niespodzianka. Przy pulpicie dyrygenckim stanął zaledwie dwudziestokilkuletni Wiktor Kozłowski, do niedawna student prof. Wojciecha Rajskiego, a tego wieczoru pragnący uzyskać dyplom dyrygencki, prowadząc I akt Nabucca, podczas jubileuszu 50-lecia pracy artystycznej swego ojca, najwybitniejszego obecnie polskiego dyrygenta operowego Tadeusza Kozłowskiego. Wśród kwiatu łódzkiej publiczności, zasiadła komisja w składzie prof. Marcin Nałęcz-Niesiołowski i dr Sylwia Janiak-Kobylińska. Wiktor spisał się wspaniale. Rozsadzał go temperament, precyzja interpretacyjna i admiracja dla verdiowskiej partytury. Podobno otrzymał ocenę najwyższą mimo, że wśród oceniających nie było prof. Wojciecha Rajskiego. Pamiętam, że kiedy obaj z Tadeuszem Kozłowskim byli w wieku dzisiejszego absolwenta, żyli w serdecznej przyjaźni, nie rozstawali się z sobą, obaj z warszawskiej klasy prof. Bogusława Madeya. Widocznie nie wszystkie przyjaźnie trwają do późnej starości.
Z satysfakcją patrząc na ojca i syna stojących po przedstawieniu na scenie pomyślałem, że w Łodzi urodziła się swoista dynastia dyrygencka. Po Tadeuszu Kozłowskim batutę właśnie przejmuje jego syn Wiktor. Tadeusza nauczył dyrygować Bogusław Madey, niegdysiejszy dyrektor artystyczny Teatru Wielkiego, który zaangażował go - jak się okazało - na całe półwiecze do Łodzi. W roku 1958 Bogusława Madeya wyświęcił na dyrygenta Bohdan Wodiczko, później również dyrektor łódzkiej sceny operowej. Z kolei Wodiczce dyplom dyrygencki podpisał jeszcze przed wojną legendarny polsko-rosyjski Walerian Bierdiajew, który na początku ubiegłego stulecia studiował dyrygenturę u samego Artura Nikischa w Lipsku. Tak więc korzenie łódzkiej dynastii dyrygenckiej sięgają doskonałych szkół niemieckiej i rosyjskiej, ale już od czasów Wodiczki, Madeya i obu Kozłowskich stoją na mocnych podstawach polskiego talentu, profesjonalności i dokonań w tej dziedzinie.
Po czterdziestu latach znajomości z Tadeuszem Kozłowskim, w tym szereg sezonów spędzonych wspólnie na kierowaniu Teatrem Wielkim w Łodzi pozostał mi sentyment i wiele, wiele wspomnień. Ograniczę się do wymienienia najważniejszych premier Tadeusza z tamtych czasów, jako kierownika muzycznego Fidelia, Wieczoru baletowego (Chopin, Karłowicz, Szymanowski), Normy, Eugeniusza Oniegina, Walkirii, Mefistofelesa, Halki, Snu nocy letniej i Aidy.
Drogi Tadeuszu, jestem przekonany, że jeszcze wiele przed Tobą. Od kilku miesięcy nosisz bezprecedensowy tytuł Honorowego Pierwszego Dyrygenta Teatru Wielkiego w Łodzi. Poza Twym fenomenalnym talentem i artystyczną charyzmą jesteś wybitnym reprezentantem profesji niezwykle… ekologicznej. Stare operowe porzekadło powiada, że jeśli nie wybuchnie wojna światowa, lub traktor nie wjedzie w pochód pierwszomajowy, to tancerka i dyrygent żyją wiecznie. Ty poza tym niedługo wkroczysz w wiek, w którym sędziwi mistrzowie batuty dyrygują nawet przez sen. Wiem o tym, bo mam za sobą – podobnie jak Ty – równie wiele lat pracy w służbie teatru operowego.
Trzymaj się, wszystkiego najlepszego!
Sławomir Pietras