Przegląd nowości

„Manru”– w sumie szczere gratulacje

Opublikowano: poniedziałek, 29, październik 2018 07:49

Manru Ignacego Jana Paderewskiego pozostaje jedyną polską operą w ponad stuletnim repertuarze nowojorskiej Metropolitan Opera nie dlatego, że jest znad Wisły najwybitniejszym dziełem tego gatunku, ale dzięki amerykańskiej pianistycznej pozycji naszego wirtuoza fortepianu oraz zabiegom ówczesnej polskiej gwiazdy Marcelli Sembrich-Kochańskiej, która zaśpiewała partię Ulany (tytułową – Aleksander Bandrowski, a dyrygował urodzony we Wrocławiu Walter Damrosch).

 

W sezonie 1901/1902 zagrano ją tylko 9 razy, z czego 5 w objeździe. W zeszłym stuleciu żaden liczący się Polak nie zdołał przekonać kolejnych decydentów Metropolitan do moniuszkowskiej Halki, a obecnie polscy prominenci operowi niestety bardziej zabiegają o wątpliwe kariery reżyserskie, niż o operę narodową.

 

Na krajowe sceny Manru wróciło w drugiej połowie ubiegłego stulecia. W partii tytułowej wybitną kreację stworzyli Stanisław Romański (Poznań, Warszawa), we Wrocławiu Janusz Zipser (w świetnej reżyserii Lii Rotbaumówny), w Łodzi Tadeusz Kopacki, w Bydgoszczy i Krakowie Janusz Ratajczak i Sylwester Kostecki. Z sentymentem wspominam Ulanę w dawnej interpretacji Krystyny Jamroz, Antoniny Kaweckiej, Haliny Słoniowskiej i Hanny Rumowskiej. Niedawno dwukrotnie dokonano nagrania tego dzieła: w Operze Wrocławskiej pod dyrekcją Ewy Michnik, a w Operze Nova w Bydgoszczy pod dyrekcją Macieja Figasa. To wcale niemało zważywszy, że szereg innych pięknych i wartościowych polskich dzieł operowych dotąd nawet tego się nie doczekało.

 

Obecna realizacja w Operze Narodowej jest powrotem na tę scenę Marka Weissa, twórcy wielu wartościowych warszawskich inscenizacji, z których Manru nie jest niestety pełnym sukcesem. Przeniesienie aktu pierwszego z podgórskiego wiejskiego pejzażu do pretensjonalnego nowobogackiego salonu z postaciami ubranymi w kostiumy trudne do zdefiniowania (matka Ulany wyglądająca jak owdowiała Dulska) nie było zabiegiem fortunnym. Przyjazd Cyganów w akcie trzecim na hondach stanowi atrakcję sceniczną już wyeksploatowaną i niepotrzebnie kosztowną. W tej reżyserii, zresztą sprawnej warsztatowo i robiącej – zwłaszcza w finale – spore wrażenie, czuło się walkę o odchodzenie na siłę od oryginalnych didaskaliów, epatowanie odmiennością rozwiązań, byle Cyganie nie byli Cyganami, wieśniacy – wieśniakami, a akcja nie toczyła się w klimacie Chaty za wsią Kraszewskiego, według której libretto napisał Alfred Nossig (ach, te rymy częstochowskie!).


Jak to zwykle u Marka, świetnie wyreżyserowane sceny zbiorowe, z precyzyjnymi zadaniami aktorskimi, dobrze tańczącym baletem, (szkoda że bez cytatów folkloru, za to z modernistycznymi wygibasami autorstwa Izadory Weiss) oraz bardzo dobrze przygotowanym chórem przez Mirosława Janowskiego.

 

Wartością najistotniejszą warszawskiego Manru jest jego strona muzyczna. Zawdzięczamy ją batucie Grzegorza Nowaka, orkiestrowemu wykonaniu partytury będącej przykładem „polskiego” wagneryzmu (pozdrawiam koncertmistrza Stanisława Tomanka, wykonującego na scenie cygańskie solo skrzypcowe), oraz wspaniałej obsadzie solistów.

 

Mimo posiadania w Polsce kilku tenorów śpiewających partię tytułową na poziomie europejskim, zaproszenie do tej roli słowackiego śpiewaka Petera Bergera było uzasadnione jego jakością wokalną, doskonałą aparycją, i talentem aktorskim.

 

Debiut Ewy Tracz w partii Ulany przejdzie do historii warszawskiego Teatru Wielkiego jako wydarzenie niezapomniane i początek kariery kolejnego wybitnego polskiego sopranu.

 

Kreacja Mikołaja Zalasińskiego w partii Uroka jest jego kolejnym wybitnym osiągnięciem, zarówno wokalnym jak i aktorskim, godnym legendarnych poprzedników: Albina Fechnera, Władysława Malczewskiego i Jerzego Jadczaka.

 

Można by szczerze komplementować mezzosoprany Annę Lubańską (Jadwiga) i Monikę Ledzion ( Aza), gdyby nie ubiory dyskredytujące matkę Ulany i uwodzicielską Cygankę, która tutaj gra roznegliżowaną hipiskę. Przed wojną Cygankę Azę podobno brawurowo interpretowała w Warszawie sama Wanda Wermińska, czego z oczywistych powodów nie widziałem. Po wojnie równie brawurowo grała i śpiewała tę rolę w Poznaniu Janina Rozelówna, co wielokrotnie oglądałem, słuchałem i do dziś zapomnieć nie mogę.

 

Ale, co tam!. Całość przedstawienia robi duże wrażenie, podoba się publiczności, a to przecież najważniejsze. Dobrze, że Manru doczekało się scenicznego istnienia na scenie warszawskiej. Szczere gratulacje Grzegorzowi Nowakowi, Markowi Weissowi, solistom i zespołom Opery Narodowej.

                                                                      Sławomir Pietras