Przegląd nowości

Nasi poprzednicy i następcy

Opublikowano: poniedziałek, 10, lipiec 2017 08:25

Ze zdumieniem i odruchem solidarności obserwuję zmagania moich następców, aktualnych dyrektorów polskich scen operowych, kierujących tymi niełatwymi do sterowania organizmami w trudnych, dziwnych i niepewnych czasach.

Myślę tu o dymisji Pawła Gabary, który okazał się kolejną postacią nie znajdującą wyjścia z wielowątkowego kryzysu Teatru Wielkiego w Łodzi. Ciągle żywię nadzieję że Warcisław Kunc doprowadzi do zgody z operowym zespołem na Wybrzeżu, a konieczna reforma Warszawskiej Opery Kameralnej powierzona zostanie komuś bardziej poważnemu, odpowiedzialnemu i kompetentnemu, niż osławiona Alicja Węgorzewska.

Przyszły dyrekcyjny sukces Damiana Tanajewskiego w Białymstoku i Łukasza Goika w Bytomiu wydaje się zależeć od doboru najbliższych współpracowników, jakimi się otoczą. A z tym – zwłaszcza w Bytomiu – mogą być kłopoty.

Zdumiewa ilość inicjatyw towarzyszących Opery Krakowskiej pod wodzą Bogusława Nowaka. Po zainfekowaniu operą wszystkich spod Wawelu od młodzieży po staruszków, zrealizowano ostatnio warsztaty operowe dla matek i ich dzieci w okresie prenatalnym pod hasłem „Z muzyką od poczęcia” (sic!). Inicjatywa ta aż się prosi o kontynuację dla tych, którzy po całym życiu spędzonym na spektaklach Opery Krakowskiej odejdą z tego świata uśpieni Czajkowskim, Puccinim i Moniuszką. Można by takie warsztaty odbywać  w domu pogrzebowym przy Cmentarzu Rakowickim. Służę scenariuszem i konferansjerką!

Interesujące zamysły przejawia nowa dyrekcja Opery Wrocławskiej w osobie Marcina Nałęcz-Niesiołowskiego. Część z nich została już zrealizowana. Na następne czekamy z cierpliwą życzliwością.

Dobry okres przeżywa Opera Narodowa pod kierownictwem Waldemara Dąbrowskiego. Mimo zgubnej słabości do Mariusza Trelińskiego (za którego reżyserowaniem stoi nie rozum i talent, a impresaryjne zabiegi i nadmierna tolerancja Waldemara), Dąbrowski pozostaje postacią wybitną. Może nie aż tak, jak na stanowisku ministra kultury, ale kierowanie teatrem operowym, to zadanie znacznie trudniejsze.

Jego godnym zapamiętania poprzednikiem był równie zręczny, otwarty na otoczenie, elegancki i dyplomatyczny Zdzisław Śliwiński. Obecnie w Warszawie po 20 latach od jego śmierci stał się osobą nieco zapomnianą.


Natomiast w Poznaniu, gdzie przez 10 sezonów kierował Filharmonią (1948-1958) otaczany jest nieustającą wdzięcznością i respektem. Cechą odróżniającą gród nad Wartą od reszty świata stanowi zasada, że postacią cenioną, wychwalaną i rzewnie wspominaną można być dopiero po odejściu do wieczności. Za życia – niestety –  bywa z tym różnie.

Tegoroczny sezon Filharmonia Poznańska zakończyła dwoma monumentalnymi dziełami Szymanowskiego i Beethovena – Stabat Mater i IX symfonią. Koncert ten Poznań zadedykował swym dwóm niegdysiejszym filharmonicznym dyrektorom: Zdzisławowi Śliwińskiemu i Zdzisławowi Dworzeckiemu, którzy w odstępie tygodniowym równo 20 lat temu odeszli z tego świata. Śliwiński doczekał sędziwego wieku, umierając w 96 roku życia. Dworzecki miał zaledwie lat 51, kiedy towarzyszące mu osoby nie rozpoznawszy symptomów udaru, odwiozły z warszawskiego lotniska chorego do hotelu zamiast do szpitala. A później na cokolwiek było już za późno…

Był moim przyjacielem. Razem studiowaliśmy, założyliśmy Towarzystwo Przyjaciół Opery i zorganizowali Poznański Oddział Stowarzyszenia Polskiej Młodzieży Muzycznej Jeunesses Musicales de Pologne. Podczas kolejnych wakacji po raz pierwszy razem odwiedziliśmy Paryż, Berlin, Drezno, Lipsk, Leningrad, Budapeszt, Kopenhagę i Florencję, co wieczór na spektaklach operowych, koncertach, wydarzeniach festiwalowych i muzycznych kongresach. Po studiach rozeszliśmy się, każdy do swoich zajęć. Ale nie rozstaliśmy się nigdy. On w Pro Sinfonice, Filharmonii i Konkursach Wieniawskiego, ciągle wierny swemu, nie zawsze wtedy wdzięcznemu miastu. Mnie pognało do Bytomia, Wrocławia, Łodzi i Warszawy, bo szybko poznałem prawdę, że w Poznaniu liczą się tylko nieobecni i nieboszczycy.

Zdzichu, w odróżnieniu od swego starszego imiennika był żywiołowy, emocjonalny, radosny, prostolinijny, serdeczny, wrażliwy i demonstracyjnie przyjazny. Obaj z daleka, a czasami z bliska obserwowaliśmy Śliwińskiego, nasz ówczesny wzorzec powściągliwości, opanowania, kompetencji, dyplomacji, powagi w wypowiedziach i skuteczności w działaniu. Te cechy zapewniły mu długowieczność. Zalety Zdzicha – jakże cenione przez otoczenie – nadmiernie eksploatowały jego niezwykłą osobowość i w końcu skróciły mu życie.

Kiedyś napiszę o nim książkę. Będzie ona swoistym memento dla wszystkich uprawiających trudny zawód menagera kultury, a zwłaszcza dla tych, którzy nas tak bezdusznie i bezkarnie lekceważą.

                                                                         Sławomir Pietras