Przegląd nowości

A jednak się nie myliłem

Opublikowano: poniedziałek, 03, październik 2016 17:49

Jadąc w ubiegłą niedzielę na zabytkowy basen w lądeckim kąpielisku „Wojciech”, gdzie zawsze jestem najmłodszy, zauważyłem publiczność wchodzącą do Ośrodka Kultury. Zawróciłem i również wszedłem nieco zdziwiony, że coś odbywa się o godzinie 10 rano. Niedziela - jak powiadają związkowcy - powinna być poświęcona rodzinie, lub - jak powiadają pobożni - modleniu się w kościele.

Najpierw było kilka przemówień. Potem prezentacja obrazów z widokami Lądka. Następnie otwarcie wystawy fotograficznej. Nie to jednak najbardziej zwróciło moją uwagę. Na afiszu widniało nazwisko Marcina Kociołka, którego recital zapowiadał uwieńczenie porannych prezentacji.

Dziwne były losy tej niezwykłej figury, śpiewającej od wczesnego dzieciństwa. Czułem się za to odpowiedzialny, bo jako pierwszy zauważyłem chłopca, doradziłem kształcenie, przedstawiłem w mediach, zaprezentowałem podczas turniejów tenorów, określanego jako tenora dziecięcego.

Czas płynął. W okresie mutacji obowiązywał bezwzględny zakaz wydobywania z siebie głosu. Ale ta rogata natura wcale nie zamierzała tego respektować. Razu pewnego zwabiony na herbatę do gościnnego domu państwa Kociołków wysłuchałem Marcina w… basowej arii Skołuby z własnym akompaniamentem. Tego było już za wiele!

Ale po maturze, kiedy komplikowały się sprawy kształcenia dorosłego już Kociołka we wrocławskiej Akademii Muzycznej, skutecznie zainterweniowałem u dziekana prof. Piotra Łykowskiego, a potem uprosiłem prof. Danutę Paziukównę, aby zajęła się tym niecodziennym wokalnym egzemplarzem. Słusznie liczyłem na pomoc prof. Janusza Zipsera, ongiś wybitnego tenora, który pod wspólnym dachem z Paziukówną (bo to małżeństwo przez dziesięciolecia będące ozdobą Opery Wrocławskiej) wykształcili moje znalezisko na tenorową gwiazdę.

Wykształciło. Podobno Wrocławska Akademia Muzyczna nie pamiętała tak udanego dyplomu. Co z tego, skoro ja przestałem kierować teatrami, a Ewa Michnik zajęta dyrektorowaniem (mój szacunek i respekt!), promowaniem kończącej się kariery męża i aferalnymi prowizjami od sponsoringu nie była uprzejma nawet zwrócić uwagi na urodzony, wychowany i wykształcony dolnośląski talent tenorowy. Moje apele do pozostałych dyrektorów teatrów nie przyniosły rezultatów, bo jedni udawali głuchych, a drudzy myśleli, że się mylę.


Czemu o tym wszystkim piszę? Bo do dziś jestem pytany przez przypadkowo spotykanych melomanów: Co z tym Kociołkiem?

Młodzieniec z godnością powrócił do rodzinnego Lądka. Nie mając kontraktu i nie chcąc opuszczać rodzinnych stron zajął się pracą na roli, jako że wywodzi się z gospodarskiego rodu od pokoleń uprawiającego ziemię w Kotlinie Kłodzkiej. Mówiono nawet, że miał zamiar wstąpić do klasztoru. W to akurat nie wierzę. Ze swym temperamentem mógłby spowodować rewoltę za klauzulą, a siłą głosu poprzewracać aniołki na ołtarzach, potrzaskać witraże i uszkodzić żyrandole.

Marcin Kociołek ma dziś 29 lat. Jest przykładem tenora dramatycznego z prawdziwego zdarzenia. Po wojnie mieliśmy takich tylko kilku: Finze, Domieniecki i Arno w Warszawie, potem w Bydgoszczy Leoniec, w Bytomiu Pawlus, w Poznaniu Kolesiński, w Łodzi Orłowski i Kłosiński, no i teraz Tomasz Kuk w Krakowie.

Podczas lądeckiego poranka wykonał wzorowo arię Stefana ze Strasznego Dworu oraz dwie arie z Halki. Słuchając jego silnego i pięknie brzmiącego głosu, wyrównanego we wszystkich rejestrach, zręcznie operującego oddechem, nacechowanego ciemną barwą i swobodą interpretacji myślałem z satysfakcją: A jednak się nie myliłem.

Marcin Kociołek ciągle nie chce opuścić rodzinnych stron. Jest właśnie po żniwach. Dyrektorowi Ośrodka Kultury Pawłowi Pawlikowi będę sugerował, aby Marcin co miesiąc dawał takie recitale w Lądku-Zdroju, który od lat bawi kuracjuszy Latem Baletowym, Festiwalem Filmów Górskich, czy moimi wieczorami o wielkich Polakach. Może kiedyś zawita tu nowy dyrektor Opery Wrocławskiej Marcin Nałęcz-Niesiołowski i znajdzie w Kociołku cenny filar swych nowych poczynań?

A może prezes Zbigniew Nojszewski, właściciel pobliskiego Zamku na Skale rąbnie pięścią w stół, zbuduje w parku amfiteatr zdrojowy, wystawi Halkę i Aidę z Marcinem w roli Jontka i Radamesa, co ściągnie tłumy melomanów i wtedy Kociołek nie będzie musiał nigdzie wyjeżdżać.

Ta ostatnia koncepcja podoba mi się najbardziej.

                                                                               Sławomir Pietras