Przegląd nowości

Lipcowe upały we Francji

Opublikowano: poniedziałek, 27, lipiec 2015 07:53

Montpellier, Nimes, Avignon, Arles, Orange – to południe Francji. Lipcowe upały nie przeszkadzały licznym, odbywającym się tam spektaklom operowym. W ramach tegorocznego Choregies d`Orange zaplanowano trzy spektakle Carmen i dwa wykonania Trubadura. W  partii tytułowej zapowiedziany jest Roberto Alagna. Ten wspaniały tenor posiada w Orange swą letnią rezydencję, jest admirowaną przez Francuzów gwiazdą operową, a nagrania z jego repertuarem można kupić na każdym rogu ulicy.

W zacnym gronie operowych bywalców Grand Touru obejrzeliśmy firmowany nazwiskiem Louisa Désiré spektakl Carmen. Zarówno jednocześnie jako reżyser, scenograf i projektant kostiumów pan Desire zawiódł na całej linii. Po szerokiej, ale wąskiej scenie porozrzucał ogromnej wielkości karty do wróżenia, po których poruszali się z niemałym trudem protagoniści, liczne chóry i zespoły statystów, zwanych tu figurantami. Była to jedyna dekoracja dla akcji rozgrywającej się w oryginale kolejno przed fabryką cygar, w tawernie Lillas Pastii, pośród gór w obozie przemytników i na corridzie w Sevilli. Również kostiumy nie sugerowały – broń Boże – jakiejś hiszpańszczyzny, folkloru, czy lokalnego kolorytu. Przyczynę tak postawionej sprawy pan Désiré wyjaśnił w kilkuzdaniowym manifeście zamieszczonym w programie. Niewiele z tego pozostało w jego reżyserii, którą na szczęście od nudy i nieporozumień ratowali soliści z Jonasem Kaufmannem (świetny Don José), Kate Aldrich (która zapowiada swój występ jako Carmen we Wrocławiu), Invą Mulą (pięknogłosą Micaelą) i Kyle Ketelseinem (dysponowanym scenicznie, ale niedysponowanym wokalnie amerykańskim Escamillem). Nie było scen baletowych, chóry rozplanowano interesująco na tej niełatwej scenie, a Orkiestra Radia Francuskiego bardzo dobrze zagrała pod dyr. Mikko Francka.


Po spektaklu 12 tysięcy widzów opuszczało Teatr Antyczny dwoma tylko istniejącymi wyjściami, co w polskich warunkach skończyłoby się niechybnie aresztowaniem dyrektora na wniosek bezwzględnych pilnujących przepisów strażaków. W warunkach francuskich, gdyby wybuchł pożar lub panika, skończyłoby się to jeszcze gorzej. Warunki percepcji spektakli w Orange nijak się mają do cen biletów sięgających 300 euro. Aby obejrzeć nudną Carmen trzeba się wspiąć po kilkudziesięciu niewygodnych starożytnych schodach na sam wierzch amfiteatru, usadowić na kamiennych blokach skalnych, a po spektaklu czekać zbyt długo, aby wreszcie wydostać się na zewnątrz.

W wigilię francuskiego święta narodowego znalazłem się w Paryżu, aby odwiedzić niedomagającego zdrowotnie, ale w pełni formy artystycznej Andrzeja Glegolskiego, wykładającego od wielu lat we Francji najwybitniejszego polskiego pedagoga baletu. Przy okazji obejrzałem na Polach Marsowych galowy koncert z okazji 14 lipca, dla aż 500 tysięcy zgromadzonych tam widzów. Po raz pierwszy wystąpiły z tej okazji nie – jak mi mówili Francuzi – rodzime szarpidruty, a wybitni artyści w klasycznym repertuarze. Wśród gwiazd błyszczeli Sonya Yoncheva, Fabio Sartori, Joyce DiDonato, Bryn Terfel, Lang Lang, Gautier Capučon i dyrygent Daniele Gatti. Zamiast dorocznego tingel-tanglu był Mozart, Verdi, Wagner, Berlioz, Puccini, Massenet i Rachmaninow, grani przy entuzjazmie domagającego się bisów tłumu.

Następnego dnia namówiony przez Glegolskiego pojechałem do podparyskiego Sainte-Genevieve-de-Bois, gdzie znajduje się założony po rewolucji październikowej cmentarz prawosławny. Spoczywają na nim liczni emigranci rosyjscy, którzy na gościnnej ziemi francuskiej nie doczekali końca komunizmu.

Wśród nich jest rodzina Strawińskiego (Igor spoczął obok Diagilewa na wyspie St. Michele w Wenecji), członkowie rodu Romanowych z polską superbaleriną Matyldą Krzesińską, która dzięki małżeństwu z następcą tronu rosyjskiego księciem Andrzejem weszła do carskiej rodziny. Opodal spoczywa Olga Preobrażeńska – rosyjska balerina epoki Diagilewa, Serge Lifar oraz jeden z największych tancerzy XX wieku – Rudolf Nurejew. Jego grób okrywa kunsztownie udrapowany arras z drogich kamieni projektu jego samego, aby po śmierci nie przykryto go byle gdzie, byle jak i byle czym.

                                                                        Sławomir Pietras