Spektakl Katarzyny Minkowskiej Maria Magdalena, wykład o grzechu, można zaliczyć do częściowych porażek. Stary Testament oczywiście był i jest nadal doskonałym źródłem inspiracji dla artystów. W tym wypadku autorka wynalazła w Księdze siedem postaci kobiecych, których losy ujęła w krótkie przypowieści wygłaszane ustami młodej dziewczyny z Nowego Testamentu, jakby dla jej rozgrzeszenia.
Demony, które zostały zdjęte z Marii Magdaleny, miały przez swe ukazanie i krótki komentarz oczyścić tę kontrowersyjną, choć miłą w obejściu osobę, nie przyznającą się do uprawiania nierządu, ale walczącą o WOLNOŚĆ. Brzmi to nawet dość logicznie, ale w swej realizacji wykazało bezradność w podejściu do źródła. Jeśli przypowieści religijne bierze się na warsztat „jak leci”, bez jakiejkolwiek perspektywy filozoficznej, historycznej, czy choćby poetyckiej, powstaje dziwoląg.
Zestaw uproszczonych historyjek o Ewie, Judycie, żonie Lota, żonie Lewity, Dalili i jeszcze paru innych, ułożył się w prosty przekaz brzmiący jednoznacznie – kobieta jest niewiele wartym przedmiotem. Czy to żona, czy to matka albo córka, może być używana w dowolny sposób, bo takie są starotestamentowe obyczaje. Sto razy wygodniej jest ją wypędzić, zgwałcić, zamordować, poćwiartować, niż np. dopuścić do jakiegoś aktu przemocy na mężczyźnie. Interpretacja tego Mega Grzechu jest w spektaklu o Marii Magdalenie powtórzona dwukrotnie, ale bez jakiejkolwiek refleksji.
Rzecz jasna ten „okrutny” Bóg Starotestamentowy jest zestawiony z „dobrym” Jezusem, który stara się wprowadzić do naszego świata moralny ład, wstawia się za wszystkimi cierpiącymi i ma stanowić wzór dla współczesnych. Jednakże to, co się dzieje na scenie niestety przypomina dziwny teatrzyk amatorski.
Siedem młodych kobiet symbolizujących biblijne postaci wije się bezładnie, nie stanowi kontrapunktu do tzw. wykładu. Pomysł z „rozwalaniem” głowy Holofernesa nie jest tragiczny, ale obrzydliwy w wydźwięku wizualnym. A już całkowitym zgrzytem jest ostatnia para – bo tutaj pojawia się obok Dalili jedyny rodzynek, mężczyzna – Samson. Jak wiadomo miał on stracić włosy, symbol i źródło swojej siły. Dowcip polega na tym, że bez włosów jest od początku Dalila, zaś Samsonowi z ładnym warkoczem żadna krzywda się nie dzieje.
Występująca w tytułowej roli wykładowcy – Marii Magdaleny Sylwia Boroń używa w swym opowiadaniu kobieco-kokieteryjnego kodu pozawerbalnego zwanego też mową ciała, korzystając przy tym z arsenału środków posłanki-aktorki Klaudii Jachiry. Jest zresztą do niej zewnętrznie podobna. Jeśli już relacjonować spektakl całkiem po prostu, tak jak był on poprowadzony, to najlepiej wypadł w rezultacie biały kostium owej Marii Magdaleny zaprojektowany przez Joannę Załęską. Był elegancki i dosyć intrygujący, nawet trochę prowokujący. Gdyby tylko na tym poprzestać...
Joanna Tumiłowicz