Przegląd nowości

Odchodzenie i nadchodzenie Tytanów

Opublikowano: poniedziałek, 13, styczeń 2020 07:07

 

Nie było to beztroskie Boże Narodzenie. Tuż przed wigilią przyszła wiadomość o śmierci Janusza Zipsera, charyzmatycznego polskiego tenora urodzonego we Lwowie, wykształconego i debiutującego w Krakowie (w klasie prof. Kaczmara), a potem przez lata zachwycającego nas swym rozległym repertuarem w Operze Wrocławskiej. Manru, Eleazar, Stefan, Manrico, Radames, Don Carlos, Rudolf, Cavaradossi, Lyonel, Florestan, Barynkay i wiele, wiele innych ról, których nie wymieniam pisząc z pamięci, bardzo poruszony. Był artystą wszechstronnie wyedukowanym, dzielącym karierę operową z pracą inżyniera w przemyśle, gdzie odnosił również niemałe sukcesy. Człowiek prawy, przyjazny, urodziwy, kochający swą żonę Danutę Paziukównę, niezrównaną partnerkę w życiu i  na scenie. Przeżył aż 93 lat, więc najpierw w młodości podziwiałem go w spektaklach krakowskich, potem przez wiele lat pracowaliśmy razem we Wrocławiu i Łodzi (tam uratował mi premierę Fidelia), no i przyjaźniliśmy się jak najbardziej serdecznie.

 

Już podczas świąt wiadomość z Gdańska o śmierci Alicji Boniuszko, długoletniej i urzekającej baleriny, symbolu sztuki baletowej Wybrzeża, doskonałej interpretatorki większości zamysłów choreograficznych Janiny Jarzynówny-Sobczak, artystki inteligentnej, wrażliwej i po kobiecemu po prostu pięknej.

 

W wieczór sylwestrowy oglądałem w Theater an der Wien na szczęście ostatni z serii spektakli Moniuszkowskiej Halki, zrealizowany w koprodukcji z warszawskim Teatrem Wielkim. Siedząc na widowni myślałem o całych pokoleniach polskich tytanów tego naszego operowego arcydzieła. Zwłaszcza o tych, których już nie ma, a ja miałem szczęście podziwiać ich na scenie, a nawet z niektórymi współpracować: Kawecka, Fołtyn, Słoniowska, Rumowska (tytułowe), Paprocki, Arno, Domieniecki, Leoniec (Jontek), Hiolski, Woźniczko, Czekay (Janusz), Fołtyn, Merunowicz, Żerdzicki (reżyserzy), Bierdiajew, Latoszewski, Górzyński, Satanowski, Siess (dyrygenci).

 

Teraz w Wiedniu takim tytanem okazał się Tomasz Konieczny, który śpiewając Janusza jawi się jako postać zdecydowanie pierwszoplanowa, z rozbudowanymi zadaniami aktorskimi w wielu scenach, gdzie w oryginale moniuszkowskim i tekście Wolskiego jest absolutnie nieobecny. W arii „Gdybym rannym słonkiem…” Halka zamiast pytać „… Gdzież to Jontek ?” śpiewa „Gdzież to Janusz”, aby to co dzieje się na scenie trzymało się kupy.

 

Jest nie tylko doskonałym bas-barytonem o karierze międzynarodowej (w dzień po Nowym Roku już próbował partię Wotana w Walkirii z zespołem Teatro Liceo w Barcelonie). Jest również wspaniałym aktorem z dyplomem łódzkiej Filmówki, co zademonstrował w roli uwodziciela Halki, który wszak z zamysłem kompozytora i librecisty nie ma nic wspólnego.


 

Jontkiem było nasze tenorowe dobro Piotr Beczała, gwiazda operowa o reputacji światowej, a w Wiedniu pierwszy od czasów Kiepury tak wysoko ceniony solista. Zaśpiewał pięknie porywająco tak, jakby był do bólu zakochanym góralem, a nie zbuntowanym kelnerem w podejrzanej restauracji. On, który o Halkę w Wiedniu starał się kilka lat, a teraz w wywiadach prasowych robi dobrą minę do złej gry.

 

Trzecim Tytanem spektaklu, który nie miałby prawa nosić nazwę Halka ze względu na to, co działo się na scenie, był Łukasz Borowicz. Ten wybitny, ciągle młody dyrygent, doskonały muzyk, artysta o szerokich możliwościach i dogłębnym rozeznaniu w wartościowym, a zaniedbanym polskim repertuarze, okazał się niezrównanym interpretatorem partytury Halki. Jego kreacja muzyczna, klarowne i precyzyjne prowadzenie orkiestry, chóru oraz bezbłędna współpraca z solistami, były jedynym powodem finałowych oklasków. Patrząc na dotychczasową karierę Borowicza, zadaję sobie następujące pytanie: Dlaczego nikt (poza dyr. Wojciechem Nentwigiem Filharmonii Poznańskiej, gdzie Borowicz od lat jest pierwszym gościnnym dyrygentem uwielbianym przez poznańską, wymagającą publiczność), nie zadał sobie trudu związania tego fascynującego artysty, repertuarowego wizjonera, osobę o wielkiej kulturze oraz niezwykłej umiejętności pracy z zespołami, z którąś z wiodących polskich instytucji muzycznych.

 

Co ja mówię – „związania”! Na obecnym bezrybiu Borowicz powinien wziąć artystyczną odpowiedzialność za któryś z Teatrów Wielkich. A ta scena, którą mu się powierzy, poszybuje szybko i bardzo wysoko. Oczywiście nie metodą konkursów, wymyślonych głównie dla bezrobotnych, z ambicjami bez pokrycia i umiejętnościami ocierania się każdorazowo o aktualne władze.

 

Po to, aby Łukasz Borowicz zechciał pokierować którymś z polskich teatrów operowych należy go o to poprosić, przekonać, otoczyć wsparciem odczuwalnym przez gremia współpracowników. Zapewnić wreszcie – jako dyrektorowi – niezależność i swobodę działania, w tym troskę i życzliwość związkowców mądrze wybranych przez załogę, a nie tolerowanych na swych funkcjach aż do wszechogarniającego letargu.

 

Przepraszam! Zagalopowałem się noworocznie pod wrażeniem odchodzenia operowych Tytanów. Ale czy potrafimy docenić tych nadchodzących? Gwiazdy o międzynarodowym blasku zapewne tak. Ale wielkie indywidualności, mogące uczynić z naszych wiodących teatrów i filharmonii instytucje na wysokim poziomie – osobiście noworocznie wątpię !.

                                                                      Sławomir Pietras