Przegląd nowości

„Maria Fołtyn. Życie z Moniuszką”

Opublikowano: wtorek, 19, listopad 2019 06:33

Książka, a właściwie album, bo tekst i zdjęcia są równie ważne, jest wspaniała. Oddaje hołd jednej z najbardziej zasłużonych postaci polskiej opery II połowy XX i początków XXI wieku. Juliusz Multarzyński to artysta-fotograf genialny. Nikt inny chyba nie podjął się nigdy, przynajmniej w Polsce, dokumentacji fotograficznej życia muzycznego, szczególnie operowego, na przestrzeni czasowej kilkudziesięciu lat.

 

Zycie z Moniuszka 19

 

W książce poświęconej Marii Fołtyn umieścił też, obok własnych, starannie dobrane i pewnie z niemałym wysiłkiem odnalezione zdjęcia archiwalne Artystki. Tekst Adama Czopka ma płynną narrację, czyta się go z zainteresowaniem, zawiera mnóstwo mało komu znanych szczegółów i wyłania się niego postać Marii Fołtyn nie tylko w jej wielu rolach publicznych: śpiewaczki, reżyserki operowej, organizatorki życia muzycznego, propagatorki muzyki Stanisława Moniuszki, ale także ciekawego człowieka. Klasyczna recenzja książki wymagałaby pewnie omówienia kolejnych rozdziałów.


Nie zrobię tego. Nie jestem klasycznym recenzentem książek i nie zamierzam zanudzać czytelników ani męczyć siebie. Kto zechce, niech zdobędzie książkę. Warto. Pozwolę sobie jednak, skoro już muszę pisać, czego bardzo nie lubię, na garść osobistych wspomnień. Znałem Marię Fołtyn bardzo dobrze. Obdarzała mnie przyjaźnią, nie pozbawioną wcale czasem krytycyzmu, a ja tę przyjaźń w pełni odwzajemniałem.

 

Zycie z Moniuszka 84

 

Może odczuwała niedosyt, bo raz mi powiedziała, gdy zbyt długo do Niej nie dzwoniłem: Piotrze! Masz niezrównany intelekt, ale chyba nie masz serca. Mimo wszystko naprawdę ją kochałem ze wszystkimi Jej (i moimi) zaletami i wadami i każdą jej uwagę brałem sobie do serca i umysłu. Była kobietą mądrą. I bardzo barwną, jeśli można użyć takiego określenia. Wspaniała dla przyjaciół, okrutna dla wrogów, których miała dość licznych. Bywała też wspaniałomyślna. Potrafiła zaprosić dyrygenta, o którym wiedziała, że jej nienawidzi, a przynajmniej nie jest jej przyjazny, do dyrygowania na Festiwalu Moniuszkowskim i do Jury Konkursu Moniuszkowskiego, bo uznawała, że jest zawodowo bardzo dobry.


Nie znosiła ludzi nieutalentowanych, co doskonale rozumiem, bo artysta albo ma talent albo nie jest artystą. Poznałem Marię Fołtyn w 1984 roku. Byłem wtedy zastępcą dyrektora do spraw artystyczno-programowych Teatru Wielkiego im. Stanisława Moniuszki w Poznaniu. A także prezesem Towarzystwa Miłośników Opery.

 

Zycie z Moniuszka 178

 

Towarzystwo organizowało recitale najlepszych śpiewaków operowych z całej Polski i czasem, bardzo rzadko, spotkania z artystami, z którymi po prostu tylko rozmawiałem. Jednym z pierwszych gości była… Elisabeth Schwarzkopf (1977 rok), która w swoje 62-gie urodziny dała recital w Filharmonii Poznańskiej, a urodziła się w 1915 roku w Jarocinie, niedaleko Poznania. Następnym gościem była właśnie Maria Fołtyn, która już wtedy nie śpiewała, ale przywiozła dwie swoje utalentowane podopieczne: Barbarę Rusin-Knap i Ryszardę Racewicz. Parę dni póżniej zaproponowała mi prowadzenie głównych koncertów na Festiwalu im. Stanisława Moniuszki w Kudowie-Zdroju.


Tak otworzyła mi drzwi do kariery prowadzącego koncerty we wszystkich polskich teatrach operowych i filharmoniach oraz na innych festiwalach. Tak się złożyło, że w jakiś miesiąc po spotkaniu w Towarzystwie Miłośników Opery kierowałem wyjazdem zespołu Teatru Wielkiego w Poznaniu na gościnne występy w Operze Leśnej w Sopocie.

 

Zycie z Moniuszka 186

 

Dyrektor Bałtyckiej Agencji Artystycznej, nie pamiętam imienia, ale nazywał się Prus, która była organizatorem, zapytał mnie: Panie dyrektorze, czy ma pan kogoś, kto powiedziałby parę słów o tych przedstawieniach do publiczności, bo ona tu jest przyzwyczajona do festiwali piosenek i nic pewnie nie wie o operze? Odpowiedziałem, że ja to zrobię i zrobiłem. Okazało się, że zaraz po Festiwalu Moniuszkowskim Maria Fołtyn wiozła artystów tam występujących na koncerty w Operze Leśnej.


A potem opowiadali mi oboje zgodnie – Maria Fołtyn i pan Prus – o treści ich rozmowy telefonicznej. Dyrektor Agencji: Pani Mario, mam prowadzącego. Maria: Spóżnił się Pan, bo ja już mam. Prus: Ale ten mój jest świetny! Maria: Mój na pewno jest lepszy. Prus: Niemożliwe! Maria: Mój jest najlepszy, a jeśli ja tak mówię to tak jest! Ale o kogo chodzi?.... No, właśnie.

 

Zycie z Moniuszka 165

 

Maria Fołtyn jak mało kto umiała wynajdywać talenty. Wielu polskich i nie tylko polskich śpiewaków zaczynało karierę na Festiwalu Moniuszkowskim w Kudowie Zdroju (prowadziłem tam koncerty od 1984 roku do końca kadencji Marii w roku 1998). Wspomnę tylko troje: Marcin Bronikowski, młodziutki, świeżo po studiach, Aleksander Teliga z Ukrainy, równie młody i Angela Gheorghiu z Rumunii. O tej ostatniej wypada opowiedzieć więcej.


Był rok 1988. Maria usłyszała dziewczynę (rocznik 1965) chyba gdzieś na jakimś rumuńskim konkursie wokalnym i zaprosiła. Pamiętajmy, że to były czasy ponurego, żeby nie powiedzieć krwawego Ceaucescu i dla dwudziestotrzyletniej studentki był to pierwszy wyjazd poza granicę ojczystego kraju. Już na próbie byłem olśniony. Zaśpiewała belcantową arię Giulietty „O quante volte, o quante” z opery „ I Capuleti ed i Montecchi” Vincenza Belliniego i po włosku arię Halki „Gdyby rannym słonkiem”.

 

Zycie z Moniuszka 235

 

Przed koncertem była okropnie zdenerwowana, wręcz trzęsła się ze strachu. Objąłem ją i powiedziałem po włosku, bo tylko ten język obcy trochę wtedy znała: Dziewczyno, będzie świetnie. Śpiewasz tak pięknie i masz taki artystyczny potencjał, że za parę lat będę musiał jechać do Wiednia czy Londynu, żeby Cię posłuchać. Sprawdziło się. Znawcy wiedzą, że Gheorghiu stała się supergwiazdą, najsłynniejszym sopranem lat 90-tych XX wieku i pierwszej dekady XXI wieku (kiedy musiała zacząć się dzielić pozycją z Anną Netrebko).


Zabawne tylko, że ta nieśmiała dziewczyna zdobywszy sławę zupełnie się odmieniła albo zaczęła pokazywać swój prawdziwy charakter. Była pierwszą i pewnie ostatnią śpiewaczką w historii Metropolitan Opera, która ośmieliła się zażądać zmiany reżysera. Oczywiście dyrekcja się nie zgodziła, więc nie wystąpiła w tej inscenizacji „Traviaty”, ale już w innych operach tak, bo nawet najważniejszy teatr operowy nie może się obrażać na supergwiazdę.

 

Zycie z Moniuszka 191

 

Wśród śpiewaków dostała pseudonim „Draculetta”. Wróćmy do Marii Fołtyn. Miewała pomysły szalone, czasem skuteczne. W 1986 roku Robert Satanowski, wówczas dyrektor Teatru Wielkiego w Warszawie, zabrał mnie z ekipą Telewizji Poznańskiej do zrobienia reportażu z występów na festiwalu w świeżo odbudowanej po zniszczeniach wojennych słynnej Semperoper w Dreźnie. Okazało się, że zaraz po warszawskim teatrze ma tam wystąpić bodaj Opera Śląska z Bytomia, może Opera Wrocławska, z przedstawieniem „Halki” w reżyserii Marii Fołtyn. Jakoś o tym nie wiedziałem.


Z Marią spotkaliśmy się w Dreźnie. Powiedziała: Musisz zostać i to też zarejestrować. Ależ… Nie mogę! Jak to? Nie zrobisz tego dla mnie? Jakoś przekonałem szefów Telewizji i pozwolili mi z ekipą pracować dalej. Ale rejestrowaliśmy wówczas na taśmie filmowej (inne czasy), która była bardzo droga, więc limitowana i nam się skończyła. Maria wybrała się wraz ze mną do szefa telewizji w Dreźnie i zażądała wypożyczenia taśmy.

 

Zycie z Moniuszka 220

 

Oczywiście odmówił twierdząc, że nie ma. Rzeczywiście nie miał. Maria oświadczyła, że zainterweniuje osobiście u Ericha Honeckera, bo sprawa jest polityczna, chodzi o stosunki kulturalne PRL-NRD. Poskutkowało. Taśmę otrzymaliśmy w ostatniej chwili. Sprowadzoną z Berlina. Mój Boże! Maria to był ktoś! Łza się w oku kręci. Na szczęście oprócz wspomnień zachowanych w pamięci mam jeszcze tę bezcenną książkę. Owoc miłości autorów do sztuki i do wielkich postaci opery oraz ich własnego talentu i pracowitości.

                                                                 Piotr Nędzyński