Przegląd nowości

Makbet po białorusku

Opublikowano: poniedziałek, 16, wrzesień 2019 06:53

W cypryjskim mieście Pafos od 21 lat odbywa się Festiwal Afrodyty, greckiej bogini miłości, piękna, pożądania i płodności. Najbardziej podoba mi się wersja jej urodzin opowiadająca, że odcięte sierpem genitalia Uranosa wpadły do morza w pobliżu Cypru. Woda otoczyła je białą pianą, z której następnie wyłoniła się Afrodyta.

 

Pojechałem na to miejsce nad pięknym brzegiem morza, ale po genitaliach, pianie i cypryjskiej swawolnicy nie było ani śladu. Natomiast w programie festiwalu znalazłem trzy spektakle opery Makbet Giuseppe Verdiego w wykonaniu Narodowego Akademickiego Teatru Wielkiego Opery i Baletu z Białorusi, czyli z Mińska.

 

Natychmiast odżyły dawne wspomnienia. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych intensywnie kwitła współpraca między operowym Wrocławiem i Mińskiem, którą przeniosłem również do Łodzi w sezonach, kiedy kierowałem oboma teatrami. Na Białorusi moimi partnerami byli kolejno dyrektorzy Szewczuk (potem został ministrem kultury), Bukan i Dranicyn. Odwiedzaliśmy się wzajemnie, a nawet polubili. Do Wrocławia przyjeżdżała dyrygować demoniczna Kołomyjcewa (podobna do Paganiniego), a klasyczne balety tańczyli gościnnie – na światowym poziomie – Gierszunowa i Berdyszew, których po latach spotkałem w dalekim Nowosybirsku, gdzie z sukcesem kierowali tamtejszą szkołą baletową.

 

Z mińskim Teatrem Wielkim związał swą karierę wybitny w skali Federacji Rosyjskiej choreograf Valentin Elizarjew, znany w Polsce z autorskiego Wieczoru Baletowego, prezentowany przed laty w repertuarze warszawskim, który obecnie jest dyrektorem artystycznym całego białoruskiego operowo-baletowego przedsięwzięcia.

 

Makbet na Cyprze okazał się imponującym widowiskiem plenerowym, zainscenizowanym przez Mikhaila Pandzhavidze, absolwenta moskiewskiego GITIS-u, reżysera o poważnym dorobku, twórczo myślącego i działającego nowocześnie, ale bez przewracania do góry nogami zamysłów kompozytora i librecisty, a zwłaszcza szekspirowskiego pierwowzoru. Jego szczególnie cennym pomysłem było potraktowanie trzech wiedźm na tle motorycznego chóru.


Przy pulpicie stanął Viktor Ploskina, absolwent konserwatorium lwowskiego, dyrygent wyborny, pozwalający solistom być gwiazdami spektaklu, ale eksponujący również świetnie wykonywanie partie chórowe. No i soliści – wspaniali! Na trzecim, oglądanym przeze mnie spektaklu, partię tytułową śpiewał Vladimir Gromow, baryton głosem, posturą wiekiem i aktorstwem wymarzony do kreowania roli Makbeta. Jego żoną (Lady Makbet) była Nina Scharubina, dramatycznym śpiewem, jego techniką, wyrazem i nerwem scenicznym mogąca olśnić każdą publiczność na każdym festiwalu. Doskonałym Bankiem okazał się młody bas Andrei Valentii, a Macduffem przystojny i tenorowo dobrze brzmiący Aleksey Mikutel.

 

Pisząc to wszystko mam na myśli nową dyrektor Opery w Białymstoku, której donoszę, że w niedalekim Mińsku jest poważne kadrowe zaplecze solistyczne, zespoły pracujące na wysokim artystycznym poziomie, celebrujące swe operowe zadania z powagą i skupieniem tak, jak czyniła to zawsze dyr. Ewa Iżykowska w latach swej imponującej, solistycznej kariery.

 

Częste mówienie u nas o tzw. standardach białoruskich w żadnym razie nie może dotyczyć sztuki operowej lub baletowej. Nie raz zdarzało mi się angażować świetnych absolwentów szkoły baletowej z Mińska, że wspomnę Bieliczkowa, Rulkiewicza, czy Voitiula (do dziś gwiazdy Polskiego Baletu Narodowego), wspaniałych muzyków i śpiewaków. Na Cyprze przekonałem się, że Białorusini uprawiają sztukę operową nie tylko z powagą i zaangażowaniem, ale nowoczesnym myśleniem, opartym na głębokim szacunku do tradycji.

 

Toteż nie mogę uwierzyć w to, co po powrocie opowiedzieli mi artyści, że zainaugurowane w Warszawie przygotowania do wiedeńskiej premiery Halki, wieńczące 200. lecie urodzin Kompozytora, rozpoczęły się od zakomunikowania, że Jontek będzie kelnerem, Halka sprzątaczką w hotelu, a Janusz stałym, znarkotyzowanym klientem tejże instytucji.

 

Nie pytam, jak w roli Jontka będzie czuł się Piotr Beczała, który ponoć tę produkcję w Wiedniu wynegocjował. Nie pytam, czy mazur będzie tańczony na szynkwasie, a tańce góralskie w toalecie? Nie pytam wreszcie, czy mocodawcy drugiego po Poznaniu zbezczeszczenia polskiej opery narodowej (ponoć wkrótce będzie to prezentowane w Warszawie) utracili zmysły, przyzwoitość i panowanie nad swą niekompetencją?

 

Ja w to wszystko po prostu nie wierzę, beznadziejnie licząc na interwencję „dobrej zmiany”. Jeśli to jednak nie nastąpi, pora poucinać genitalia i wyjeżdżać na Białoruś!.

                                                             Sławomir Pietras