Przegląd nowości

O czym myślał Zeffirelli ?

Opublikowano: poniedziałek, 01, lipiec 2019 08:05

Jak się dożyło blisko stulecia, jest o czym myśleć. Ostatni raz widziałem go w Veronie przed sześciu laty. Przyjechał z Rzymu na wznowienie swojej Turandot, czym Arena święciła jego dziewięćdziesięciolecie. Wyprowadzony na scenę dziarsko wymachiwał laską, kwieciście przemawiał, był w formie. Barbara Piasecka-Johnson z którą przyjaźnił się od lat, zachwycona opowiadała, że podczas kolejnej u niego wizyty weszła do sypialni i na nocnym stoliku zobaczyła swoją fotografię. Jej zdaniem był to dowód, że się w niej podkochiwał. Opowiadała mi o tym w Asyżu. Wypiłem już trochę wina, więc bezczelnie zapytałem: A tę wizytę zapowiedziałaś już wcześniej? – Bo on zapewne zmienia te fotografie w zależności od tego, kto zagląda do jego sypialni!. Z mojej strony było to niegrzeczne, a nawet prostackie i nieobyczajne. Ze wstydem przyznaję, że cechy te noszą nie tylko niektórzy bohaterowie moich felietonów. Mnie również – od czasu do czasu – natura ich nie skąpi.

 

Franco Zeffirelli po dziewięćdziesiątce myślami wracał zapewne do swych najlepszych filmów. Romeo i Julia, Poskromienie złośnicy, Jezus z Nazaretu, Hamlet, Brat Słońce, siostra Księżyc ( te zapewniły mu światową karierę), czy podziwianych do dziś sfilmowanych oper: Cyganeria, Pajace, Traviata, Rycerskość wieśniacza, Otello, Don Carlos czy Wieczna Callas.

 

Ten ostatni tytuł był hołdem dla ubiegłowiecznej Assoluty, która w latach sześćdziesiątych ostatnie spektakle sceniczne wykonała właśnie w jego reżyserii. Była to Tosca w Londynie i Norma w Paryżu. Przedtem oboje kochali się w Viscontim. On będąc jego asystentem (szczęśliwa, wielka miłość). Ona jako jego Westalka, Traviata i Lunatyczka (fatalna, jednostronna, żałosna).

 

Starzejący się Franco podobno często wspominał swe dawne fascynacje młodzieńcami; kilkunastoletnim wiejskim chłopcem Vierim, poznanym w wojennej partyzantce w lasach w okolicach Florencji, czy niezwykle utalentowanym Gilberto, który obecnie mieszka w Berlinie i milczy jak zaklęty, choć kiedyś był ulubionym asystentem Mistrza. Może w końcu nam o tym kiedyś opowie, jako że mówi po polsku i jest w połowie Polakiem.

 

Franco Zeffirelli stał się ojcem Pippo i Lucjano, adoptowanych synów, którzy zapewne odziedziczą niemały majątek, pozostawiony po wybitnym i sławnym, acz przyszywanym protoplaście.

 

Śmierć tej wielkiej wspaniałej i niemal ponadczasowej postaci naszych czasów (reżyser filmowy, operowy i teatralny, scenograf, projektant kostiumów, aktor, producent, pisarz) zastała mnie w Paryżu.


W ramach corocznego Festiwalu Wersalskiego oglądałem w tamtejszej Operze Królewskiej fantastyczne przedstawienie Dydony i Eneasza Henry Purcella, przywiezione z Nowego Jorku tylko na dwukrotne wykonanie przez znakomity zespół Juilliard Opera w reżyserii Mary Birnbaum.

 

Następnego dnia w Palais Garnier uczestniczyłem w równie wspaniałym spektaklu Don Giovanniego dyrygowanym przez Philipe Jordana, uważanego obecnie za najlepszego dyrygenta operowego Paryża. Słusznie, zwłaszcza że poza mistrzowską orkiestrową interpretacją arcydzieła Mozarta, wykonał osobiście na fortepianie recitatiwy, czyniąc to tak doskonale, jak nikt inny dotąd w mojej przytomności. A czemu na fortepianie, a nie na klawesynie? Bowiem reżyser Ivo Van Howe zainscenizował ten spektakl w realiach współczesnych, ale nie uwłaczając jego przesłaniu i stylistyce, w świetnej scenografii, a przede wszystkim w interpretacji solistów doskonałych wokalnie, aktorsko i scenicznie niezwykle precyzyjnych.

 

Nie wiem, czy umierając Zeffirelli myślał komu i jakie pozostawia na tej ziemi artystyczne przesłanie. Na pewno zasługują na nie  artyści nowojorscy i paryscy, których prace oglądałem, gdy On właśnie w Rzymie odchodził…

 

Z Warszawy zabrałem wielkie wrażenie, jakie wywarła na mnie spotkana tuż przed wyjazdem  niegdysiejsza balerina Iwona Wakowska, którą odnalazłem po wielu latach w podwarszawskiej rezydencji, gdzie odgrodzona od środowiska odpoczywa po latach zagranicznej kariery (Odetta-Odylia, Aurora, Julia, Zarema, Giselle i wiele, wiele innych). Kiedy w XV dzielnicy Paryża opowiadałem o tym podczas obiadu u Andrzeja Glegolskiego, drzwi się nagle otworzyły i weszła – na tę okazje w tajemnicy przede mną zaproszona – Aleksandra Sikorska. Tę balerinę widziałem raz tylko na dyplomie warszawskiej Szkoły Baletowej w latach 70. tych. Ówczesnego zachwytu do dziś zapomnieć nie mogę, bo artystka wkrótce opuściła Polskę, aby stać się gwiazdą paryskiego zespołu Crazy Horse z wielką stratą dla polskiego baletu.

 

Nie wiadomo  o czym myślał odchodzący Zeffirelli po 96 latach swego wspaniałego życia. Nie wiem również, ile mi tego żywota pozostało. Ale już od teraz zawsze będę pamiętał ten obiad z Andrzejem, największym i legendarnym emigrantem polskiego baletu, po odnalezieniu Wakowskiej i spotkaniu z Sikorską, kiedy Maria Sartova – zawsze najlepiej poinformowana – przyniosła wiadomość, że Franco Zeffirelli nie żyje.     

                                                               Sławomir Pietras