To było bodaj pierwsze wydarzenie w takiej skali w najbardziej socrealistycznym miejscu stolicy. 5 tysięcy osób wypełniło niemal do ostatniego krzesełka wielką instalację widowni zbudowaną przed głównym wejściem Pałacu Kultury i Nauki.
Operę Madama Butterfly Giacomo Pucciniego pokazano jedynie w inscenizowanej wersji koncertowej, ale z uwagi na realia widowiska plenerowego odbierano je jako pełnowartościowy spektakl, w kostiumach Marka Adamskiego, z wirtualnymi dekoracjami i scenicznym ruchem. Pogoda, tak ostatnio kapryśna, nie zrobiła słuchaczom żadnego psikusa, było ciepło i sucho do samego końca. A wykonawców sprowadzono najlepszych – trzy gwiazdy znane nawet publiczności nowojorskiej MET – Aleksandra Kurzak, Roberto Alagna i Andrzej Dobber – znakomicie spełniły się w czołowych rolach.
Poza nimi najlepsi śpiewacy na polskim rynku – Monika Ledzion-Porczyńska jako Suzuki, Marta Brzezińska jako Kate Pinkerton, Karol Kozłowski jako ruchliwy i przebiegły Goro, Dionizy Wincenty Placzkowski jako zakochany, ale powściągliwy Książę Yamadori i Łukasz Konieczny jako groźny i upiorny Bonzo.
Wart zauważenia był także fakt, że poboczne role obsadzili soliści wywodzący się z Chóru Filharmonii Narodowej kierowanego przez Bartosza Michałowskiego. Byli to: Krzysztof Chalimoniuk, Piotr Stawarski, Jadwiga Bartnik, Magdalena Dobrowolska, Miłosz Kondraciuk, Monika Dobrzyńska-Krysiak. Reżyserka Natalia Korczakowska wprowadziła jeszcze dwie postacie symbolizujące śmierć, nie zabrakło również przepisowego dziecka.
Głosowo soliści stworzyli kreacje bez zarzutu, choć oczywiście ostateczny efekt był nieco zdeformowany przez nagłośnienie, ale nie odbierał przyjemności słuchania opery. Aleksandra Kurzak jako gejsza Cio-Cio-San na początku stworzyła postać młodej, naiwnej Japonki, która do końca wierzy w prawdę wypowiadanych przysiąg. Uderzona prawdą faktów zamienia się w postać głęboko tragiczną. To wszystko było słychać w barwie i w prowadzeniu głosu.
Podobnie w głosie Andrzeja Dobbera (konsula Sharplessa) przebijała prawość, a w momencie niezręcznego posłannictwa ogromne skrępowanie. Takie operowanie głosem jest dostępne tylko nielicznym.
Goro – Karola Kozłowskiego i Bonzo – Łukasza Koniecznego poza dobrą szkołą wokalną wykazali umiejętności aktorskie. Roberto Alagna – Pinkerton stworzył postać bezdusznego Amerykanina, który traktował całą sprawę jako nieistotną zabawę i do końca nie myślał zastanawiać się nad konsekwencjami. Bardzo kontrowersyjne były rzucane na ekran graficzne lub filmowe animacje. Znakomicie sprawdził się wieloznaczny pomysł symbolizujący zabawę dziecka łódeczką wykonaną z jednodolarowego banknotu dolarowego z Waszyngtonem.
Papierowy okręcik z początku pływał swobodnie, ale gdy dramat nabierał mocy drobne paluszki dziecka starały się zatopić zabawkę. Nieźle współgrały z fabułą animacje pokazujące kwiaty róży, które rozsypują się w luźne płatki, ale były też plansze np. powtarzające się sekwencje z czerwonymi zygzakami o niejasnej symbolice lub wyrażające kompletny, ciągnący się minutami brak jakiegoś konkretnego pomysłu, a do tego drażniły oczy i nie miały nic wspólnego z rozgrywającym się dramatem.
Autorów koncepcji i realizacji wideo było aż pięcioro, nie wiadomo komu przypisać bardziej udane projekty. Bardzo dobrze grała w tych sztucznych warunkach akustycznych orkiestra Sinfonia Varsovia kierowana przez Marcello Mottadelli'ego, podążała za śpiewakami i budowała podkład pod zmieniające się nastroje.
Gorzej, że po przerwie na warstwę muzyczną opery zaczęły się nakładać co jakiś czas wzmacniane łomoty dochodzące gdzieś z Placu Defilad, jakby złośliwie i celowo włączanego rocka. Trudno było określić źródło tego hałasu, organizatorzy też nie interweniowali, a dudnienie niskich basów okropnie przeszkadzało nie tylko publiczności, ale także samym wykonawcom. To był najgorszy istotny zgrzyt psujący ogólną ocenę tego unikalnego widowiska, które na długo pozostanie w pamięci.
Joanna Tumiłowicz