Niemałe zdziwienie w gronie operowych podróżników łódzkiego Grand Touru wywołały plany obejrzenia spektaklu Aidy w Estońskiej Operze Narodowej. Mieliśmy już za sobą ten spektakl na scenach Metropolitan, La Scali, Areny di Verona… ale w Tallinie? Zebrało się dwudziestokilkuosobowe grono odważnych i pojechaliśmy zwłaszcza, że Grand Tour zakupił bilety również na Śpiącą królewnę Piotra Czajkowskiego.
Estonia jest pięknym krajem, zamieszkałym przez sympatyczny naród, mówiący zupełnie niezrozumiałym i nie kojarzącym się z niczym językiem, niechętnie odzywający się po rosyjsku, ale za to chętnie po angielsku. Po raz pierwszy byłem tam jeszcze za czasów sowieckich, na spotkaniu dyrektorów z różnych stron Europy. Wcześniej zapowiedziany, odwiedziłem ówczesnego szefa Opery Narodowej z zamiarem obejrzenia baletu Romeo i Julia. Mój estoński odpowiednik bardzo się tym przejął i oświadczył, że ze względu na tę okoliczność zmienił obsadę, więc Romea zatańczy zasłużony i utytułowany artysta, a poza tym przewodniczący teatralnego związku zawodowego.
Julią zauroczyłem się od pierwszej sceny; młodą, śliczną, zwiewną i bezpartyjną. Partnerował jej starszawy baletowy kabotyn pamiętający jeśli nie Rewolucję Październikową, to na pewno rozgromienie Hitlera.
Teraz w balecie estońskim zmieniło się wiele. Jego sztuka rozwijana jest pod nieustanną emanacją tradycji petersburskiej, bo to przecież niedaleko, a przykład stamtąd brać po prostu należy. Toteż Śpiącą królewną zachwyciliśmy się natychmiast. Tańczona była w oryginalnej historycznej choreografii Mariusa Petipy, którą profesjonalnie i klarownie zredagował szef zespołu baletowego Thomas Edur, w pięknej scenografii angielskiego artysty Petera Docherty. Gdyby kiedykolwiek ktoś znalazł się w Estonii, jej urodę i cywilizacyjny poziom powinien koniecznie skonfrontować również w dziedzinie sztuki tańca.
Natomiast jeśli chodzi o operę, byłbym co najmniej ostrożniejszy. Podobnej dewastacji Aidy nie widziałem nigdy i chyba już nigdzie nie zobaczę. Dramat rozgrywający się nad Nilem, w świątyni i obok piramid, pomiędzy etiopską niewolnicą, córą Faraona i dowódcą wojsk egipskich, tutaj umieszczony został… w pokoju hotelowym.
Tak jestem trzeźwy, zdrowy i piszę prawdę. W tej wersji Aida jest hotelową sprzątaczką, Amneris latawicą ubraną w sukienczynę z jakiegoś second handu, posiada tatusia - biznesmena, którego żoną jest śpiewaczka, w oryginale wykonująca epizodyczną partię kapłanki. Wygląd tych pań nieodparcie kojarzył się z urodą „gwiazd” naszej polityki: Joanny Senyszyn ( Aida), Anny Grodzkiej ( Amneris)i Beaty Kempy ( w tym nieszczęsnym epizodzie). Tak wyglądający bohaterowie szamocząc się po niezbyt luksusowym wnętrzu hotelowym wyśpiewywali „staroegipskie” teksty librecisty Antonio Ghislanzoniego, bez jakiegokolwiek związku z tym co działo się na scenie, bez ładu, składu i jakiegokolwiek sensu.
No a jak – spytacie – zainscenizowano finał II aktu, kiedy to zwycięskie wojska pod wodzą Radamesa defilują pod piramidami? Otóż towarzystwo zgromadzone w pokoju hotelowym (sprzątaczka, jej przybyły z Etiopii tatuś, oraz biznesmen z żoną i córką obejrzeli tę scenę włączając telewizor, więc zobaczyli wszystko z chórami i baletem, czego my na widowni nawet nie śmieliśmy się domyślać.
Dosyć!. Gdyby nie prośby przyjaciół z operowego bractwa Grand Touru o ostrzeżenie, nie zawracałbym głowy moim czytelnikom wyczynami oszołoma, molestującego swą reżyserską dewiacją niewinnych Estończyków na rubieżach Europy. Jest nim 40-letni Niemiec urodzony i wykształcony w Bawarii. Nazywa się Tobias Kratzer i w ostatnich sezonach zrealizował sporo spektakli, głównie w swojej ojczyźnie. Jeśli są one takie, jak ta oglądana przez nas Aida, to niech Bóg ma go w opiece, chroni przed znającą się na rzeczy publicznością i wyrażającą uczciwe poglądy krytyką. Wydaje się , że stwórca nie odmawia mu pomocy, choć raczej nie ma z tym nic wspólnego. W najbliższej przyszłości ma kontrakty na zbezczeszczenie La forza del destino we Frankfurcie, Fidelia w Londynie i Tannhäusera w Bayreuth. Byle tylko bez nas na widowni – zwłaszcza w polskich teatrach – ostrzegają melomani z Grand Touru, do których się ochoczo przyłączam. Oczywiście poza obecną dyrekcją Teatru Wielkiego w Poznaniu, która angażuje tylko właśnie takich reżyserów i nic więcej w tej sprawie powiedzieć się nie da.
Sławomir Pietras