Przegląd nowości

W Sevilli już kwitną pomarańcze…

Opublikowano: poniedziałek, 15, kwiecień 2019 07:41

Ale nie tylko dlatego należy odwiedzić to stare andaluzyjskie miasto, konserwujące w swej architektonicznej substancji kulturę rzymską, mauretańską, judejską i hiszpańską. Nie tylko dlatego, aby zobaczyć Alcazar, wspaniale zabudowane brzegi rzeki Gwadalkiwir, największą na świecie katedrę z grobowcem Krzysztofa Kolumba, czy ślady bogactw przywiezionych z Ameryki na skutek jego odkryć.

 

Sevilla począwszy od XVII w jest miejscem akcji ponad 150 dzieł operowych – co jest światowym rekordem – z Cyrulikiem sewilskim, Weselem Figara, Fideliem, Mocą przeznaczenia i Carmen, że wymienię tylko te, które do dziś są atrakcjami repertuarowymi scen operowych całego świata. Toteż przed kilkoma dniami w ramach operowej pielgrzymki odwiedziłem królewską fabrykę cygar uwiecznioną przez Bizeta w I akcie Carmen, tawernę Lilias Pastii z II aktu, Plazza de Toros z IV aktu, dom Don Bartola z Cyrulika sewilskiego, przed którym stojąc pod balkonem Rozyny uroczyście przeprosiłem wykonawców ról Don Bartola i Don Basilia za moją – a nie Opery Krakowskiej – pomyłkę z nazwiskami tych postaci w bałwochwalczej niedawnej relacji z Cyrulika sewilskiego Rossiniego/Stuhra.

 

Ale głównym powodem tej wizyty było obejrzenie spektaklu Trubadura Verdiego, w liczącym 1800 miejsc nowoczesnym Teatro de la Maestranza, zbudowanym na Światową Wystawę w roku 1992. Było to czwarte, ostatnie w Sevilli przedstawienie produkcji, powstałej przed kilkoma laty w Teatro Verdi w Trieście, a następnie prezentowane na różnych scenach operowych Europy. Nieodmiennie w tym samym zestawie realizatorów, dekoracjach i kostiumach, ale z udziałem miejscowego chóru i orkiestry pod dyrekcją Pedro Halffter Caro, interpretującego partyturę Verdiego wyśmienicie. Również w każdym mieście można było słuchać i oglądać innych solistów.

 

W Sevilli tytułowym bohaterem był Pierro Pretti wokalnie, aktorsko i aparycyjnie tenor z najwyższej półki. Księcia Lunę śpiewał Dmitri Lavrov, baryton zbyt liryczny, jak na tak ekspresyjną i forsowną partię wokalną. Za to idealnym Ferrandem okazał się młody bas Romano dal Zovo. Sympatię publiczności wstępnym bojem zdobyła Angela Meade, brawurowo interpretując partię Leonory, głosem pięknym, sprawnym technicznie, idealnie dostosowanym do sopranowych wymogów verdiowskiej postaci. Natomiast korpulencja tej artystki sięgała conajmniej rozmiarów nieodżałowanej Monserrat Caballé, co Hiszpanie widocznie lubią, chętnie dając temu wyraz w aplauzie i komentarzach podczas antraktu.


 

Jednak najwięcej takowych otrzymała wykonawczyni mezzosopranowej roli Azuceny – Agnieszka Rehlis! Tak, to ta sama młoda polska śpiewaczka, którą w kraju słyszymy głównie w wykonaniach koncertowych, która coraz częściej nagrywa, otrzymuje prestiżowe zagraniczne kontakty, o czym milczy jak grób, zamiast nas informować, jak to czynił pewien wyedukowany we Wrocławiu, tenor który przed kilku laty chwalił się, że jest solistą La Scali zanim cokolwiek tam zaśpiewał, a w końcu zamilkł, bo nigdy do tego nie doszło.

 

Co innego Agnieszka Rehlis. Dyplom uzyskała w klasie prof. Barbary Ewy Werner we wrocławskiej Akademii Muzycznej, a od kilkunastu lat pozostaje pod opieką wokalną prof. Dariusza Grabowskiego. Jej kariera przebiega na liczących się estradach i scenach świata, w towarzystwie najlepszych dyrygentów i solistów (np. w Trubadurze wymienia się z Violetą Urmaną), w repertuarze od muzyki dawnej, klasyki operowej, do czołowych dzieł Krzysztofa Pendereckiego.

 

Azucenę wykonała w Sevilli na poziomie mistrzowskim, głosem idealnie wyrównanym w całej skali, sugestywną ekspresją od silnych forte, aż po zachwycające piano. Wcieliła się przy tym w postać starej, tragicznej Cyganki, zakrywając wyważonym i umiarkowanym aktorstwem, że jest śpiewaczką wiekowo ciągle dysponowaną do takich postaci, jak Carmen, Amneris, Adalgisa czy Laura w Giocondzie.

 

Następnego dnia opuszczając Sevillę pachnącą już wiosennymi kwiatami pomarańczy, obserwowałem kątem oka naszą śpiewaczkę wciśniętą w czeluść samolotu, unoszącego nas do Warszawy. Co chwilę ktoś z pasażerów podchodził do niej z gratulacjami i podziękowaniem za wczorajsze przedstawienie, w którym tak wspaniale zaprezentowała polskie barwy. Już po wylądowaniu podszedłem – wcześniej nigdy się nie spotkaliśmy – z pytaniem: Może Panią gdzieś podwieźć? – Nie, dziękuję, mąż po mnie przyjedzie. – odpowiedziała z uśmiechem, skromnie spuszczając oczy.

 

Taka ładna, skromna, utalentowana… i ma męża! Daleko zajdzie…

                                                              

                                                                   Sławomir Pietras