Przegląd nowości

Weekend ze śpiewem

Opublikowano: piątek, 02, listopad 2018 16:03

Tak się złożyło, że i w sobotę, i w niedzielę byłam na recitalu wokalnym z fortepianem. Ale to były koncerty bardzo od siebie różne, choć miały odrobinę wspólności repertuarowej. W sobotni wieczór udałam się do Promu Kultury na Saskiej Kępie – wystąpił tam bas-baryton Daniel Kotliński, człowiek o nader bogatym życiorysie, najmniej znanym w Polsce.

 

Francesco Tosti

 

Poznałam go swego czasu w dwóch jego wcieleniach – jako menedżera, którym został z dobrym skutkiem, kiedy miał problemy zdrowotne uniemożliwiające mu śpiew (trwało to dziewięć lat) i jako śpiewaka, ale w tej drugiej roli, powiem szczerze, nie miałam dotąd wiele okazji: raz w sopockiej Operze Leśnej w Złocie Renu (przez siebie zresztą zorganizowanym) i dwa razy w Bad Kissingen – za pierwszym razem był chory i nie bardzo mu wyszło, za drugim mogłam być tylko na próbie, kiedy śpiewał odwrócony od widowni w stronę orkiestry. Teraz wreszcie była okazja, żeby lepiej go posłuchać, i to w dość intymnych warunkach, ponieważ koncert nie odbył się w sali, lecz w przestrzeni wydzielonej z hallu. Koncert był transmitowany przez Radio dla Ciebie i jest zapowiedzią płyty, którą solista właśnie zamierza nagrać wraz z towarzyszącym mu przy fortepianie Marco Balderim (wyda ją DUX).


Program był w całości poświęcony Francesco Paolo Tostiemu (1846-1916), znanego głównie z gatunku zwanego romanza da salotto, który na potrzeby tego koncertu (jakoś nie spotkałam się dotąd z tym terminem) został nazwany arią salonową. Czy słusznie? Są to po prostu pieśni (w niektórych przypadkach można nawet powiedzieć: piosenki), melodyjne i wdzięczne, ocierające się o muzykę popularną, ale niejednokrotnie pisane do słów wybitnych poetów.

 

Stanislaw Kotlinski 833-4

 

We Włoszech są ogromnie lubiane; u nas Tostiego właściwie prawie się nie zna, a przy tym traktuje lekko pogardliwie, jak powiedzmy piosenki neapolitańskie, które – tak jak właśnie romanze da salotto – znajdowały się w repertuarze najwybitniejszych śpiewaków, zwłaszcza tenorów, bo jako że Tosti sam był tenorem, to pisał głównie dla siebie. A że był też cenionym pedagogiem śpiewu (uczył nawet brytyjską królową Wiktorię), to wiedział, jak się na głos pisze. Bas-baryton musi śpiewać w transpozycji i muszę powiedzieć, że spodobał mi się Tosti w tej wersji. Tenor, co tu dużo mówić, czasem ociera się o „wyczynowość”, co sprawia, że łatwo może znaleźć się blisko kiczu. Baryton tego nie ma, więc wszystko brzmi bardzo naturalnie, bezpretensjonalnie, choć pan Daniel górny rejestr też ma brzmiący (a nieraz jednak trzeba było go użyć).


Co jest też godne podziwu, to to, że był w stanie zapowiadać swój koncert, a że jest typem gawędziarza, to z przyjemnością rozwodził się najpierw nad swoimi włoskimi pedagogami (Giorgio Favaretto, Rolando Panerai), a później nad kolejami życia Tostiego, który był dość barwną postacią. Łączenie zapowiedzi ze śpiewem nie jest łatwe (co solista sam w pewnym momencie wyznał), więc też świadczy o świetnej technice. Obok techniki były i emocje, ale nie przesadne.

 

Stanislaw Kotlinski 833-18

 

Trzy pieśni Tostiego (w tym dwie z programu sobotniego) znalazły się też w programie recitalu Piotra Beczały w Operze Narodowej. Artysta zaśpiewał je na zakończenie pierwszej, włoskiej części koncertu (bez najmniejszego cienia kiczu), której reszta składała się z pieśni kompozytorów o pokolenie młodszych, urodzonych w latach 70. XIX wieku: Stefano Donaudy’ego, Ermanno Wolfa-Ferrariego oraz Ottorino Respighiego – ten ostatni był najciekawszy.

 

Stanislaw Kotlinski 833-23

 

W drugiej części zabrzmiała muzyka polska: Sześć pieśni Szymanowskiego z op. 2, kilka pieśni Karłowicza (w tym jedna do wiersza Kazimierza Przerwy-Tetmajera wykorzystanego również przez Szymanowskiego – jakże inne były, Szymanowskiego bardziej depresyjna, Karłowicza – bliżej muzyki lżejszej) i wreszcie parę hitów Moniuszki z Prząśniczką Krakowiaczkiem włącznie. Solista był w znakomitej formie, Helmut Deutsch na fortepianie był w porządku, ale chwilami (zwłaszcza w Respighim i Szymanowskim) chciałoby się, żeby był mniej akompaniatorem, a bardziej pianistą, tyle tam jest ciekawych rzeczy do wygrania…


Trzeba też powiedzieć, że Beczała ma idealną dykcję – każde słowo, także z polskiej części, dało się zrozumieć. Można? Można. Na zakończenie tylko był zgrzyt. Kiedy artyści schodzili ze sceny po bisie (Pamiętam ciche, jasne złote dnie Karłowicza z pięknie wytrzymaną ostatnią wysoką nutą), zatrzymał ich dyrektor Waldemar Dąbrowski i oświadczył, że jego obowiązkiem w tym momencie jest zaproszenie na scenę ministra kultury, wicepremiera, prof. Piotra Glińskiego.

 

Piotr Beczala 820-72a

 

Takiego buczenia dawno nie słyszałam, część ludzi nawet wyszła w tym momencie z sali. (Choć byli i tacy, co komentowali to słowami: co za hołota…). Minister osobiście odznaczył solistę złotym medalem Gloria Artis, co mu się oczywiście od dawna należało, ale czy koniecznie musiało się to odbyć w ten sposób, a nie np. w zaciszu ministerstwa? Artysta był wyraźnie zaskoczony, powiedział to nawet, ale instynkt dyplomaty podsunął mu w chwilę później najwłaściwsze słowa: że on jest po to, by łączyć, nie dzielić, i cieszy się, że może to robić. Dostał wielkie brawa i na tym sprawa się skończyła.

                                                                    Dorota Szwarcman

                                                      https://szwarcman.blog.polityka.pl