Koncert zamykający sezon koncertowy 2017/2018 Krakowskiej Filharmonii wypełniły transkrypcje solowych utworów instrumentalnych Johanna Sebastiana Bacha oraz psalmodyczne kantaty Igora Strawińskiego i Leonarda Bernsteina. Bach poniekąd sam zgotował sobie ten los.
Dokonując transkrypcji koncertów instrumentalnych Antonia Vivaldiego na instrument klawiszowy, czyli w praktyce klawesyn, dał poniekąd asumpt do podobnych machinacji z jego własnymi utworami w przyszłości. I to nie tylko w naturalny sposób dającymi się przełożyć na skład orkiestrowy jak w przypadku organowej Toccaty i fugi d-moll BWV 565 w redakcji Leopolda Stokowskiego, przygotowanej na potrzeby Fantazji, filmu Walta Disneya.
Organy bowiem uchodzą za substytut orkiestry, przydającej kompozycjom na nie napisanym większego bogactwa brzmieniowego, co będący dyrygentem Stokowski potrafił skutecznie wykorzystać, by nadać im zewnętrzną efektowność i okazałość. Pod batutą Charlesa Munroe-Olivieri krakowscy filharmonicy nie starali się imitować dźwięku znajdującego się za ich plecami instrumentu, lecz pozostali sobą, zachowując zarazem dyscyplinę przebiegu muzycznego i oddając złożoność jego polifonicznej faktury.
Więcej wątpliwości, co do sensowności takiego zabiegu budzić mogła transkrypcja Joachima Raffa Ciaccony z II Partity na skrzypce solo BWV 1004, w której czysto wiolinistyczna kompozycja zyskała obce sobie barwy instrumentów z innych rodzin niż smyczki, a więc obydwu sekcji dętych. Strawiński zdawał się żywić zamiłowanie do form trzyczęściowych. Symfonię w trzech częściach wyprzedziła takaż Symfonia psalmów.
Podczas omawianego jej wykonania najkorzystniej zabrzmiały ustępy chóralne a cappella, w tym stretto z fugi w drugiej części. Mniej czytelne były natomiast efektowne, schodzące pasaże akordów z pojawiającym się pod ich koniec accelerando, czyli przyśpieszeniem w instrumentalnym ustępie w trzeciej części. Wskutek zagubienia właściwego pulsu rytmicznego zatarciu uległ ich wyrazisty rysunek melodyczny.
W dość eklektycznych Psalmach z Chichester można się dosłuchać jakie były upodobania muzyczne i czym dyrygował ich autor – Leonard Bernestein. Zwłaszcza dotyczy to dalekich reminiscencji z ulubionego przezeń Mahlera, dających o sobie znać w niewielkich solach pod koniec ostatniej części. Tym razem dyrygent skupił się przede wszystkim na dokładnym odczytaniu tekstu muzycznego, nie odciskając na nim własnego, indywidualnego piętna. Stąd, z lekka trawestując i odwracając słynne powiedzenie o kongresie wiedeńskim („le congres ne marche pas, il danse”), można powiedzieć, że wykonanie nie toczyło się, lecz solennie i nieśpiesznie kroczyło ku zakończeniu.
Lesław Czapliński