Przegląd nowości

Torreador ze smoczkiem

Opublikowano: piątek, 22, czerwiec 2018 20:09

To sformułowanie w sposób najbardziej plastyczny obrazuje zestaw chwytów scenicznych zastosowanych w nowej inscenizacji opery Carmen Georges’a Bizeta w Teatrze Wielkim w Warszawie. Można przypuszczać, że autorem większości pomysłów teatralizujących słynną operę jest debiutujący w tym gatunku reżyser Andrzej Chyra. Znakomity aktor nie dbał w tym wypadku ani o operową tradycję, ani nie szukał jakiegoś pojemnego przesłania intelektualnego, chodziło mu raczej o quasi filmową, efektowną, a może nawet efekciarską narrację ukazującą dramatyczne losy żyjącej tylko emocjami kobiety.

Carmen,Warszawa 4

Dlatego nie należy się specjalnie przejmować takimi epizodami, jak scenka, gdy tuż przed wejściem na arenę walki byków ubrany w rytualny strój torreadora Escamilio karmi z butelki ze smoczkiem niemowlę (być może jego własne), ani gdy kilku 8-10. letnich chłopców zdejmuje z dzwonnicy duży, ważący co najmniej tonę dzwon i wiezie go na taczkach, bo te idiotyzmy mają po prostu odciągać, albo przykuwać uwagę publiczności. Większość chłopców, którzy towarzyszą niemal wszystkim scenom tej opery, także tym wątpliwym moralnie, burdelowym, przemytniczym i corridzie, nie mówiąc już o nieustannym kontakcie z osobami palącymi czy narkotyzującymi się, jest umorusana, jakby wyszła z opery Brittena Mały kominiarczyk i tylko jeden, ten główny, być może symbolizujący Małego Don Jose, albo Małego Escamilio, jest czyściutki, w śnieżno białej koszuli. Można więc sobie dworować i szydzić z nowej inscenizacji Carmen, z reżyserskich lapsusów Chyry, opętania konstrukcjami metalowymi u scenografki Barbary Hanickiej, kiczowatego bałaganiarstwa kostiumolożki Magdaleny Maciejewskiej, bezsensownego podrygiwania chórzystek w rytm nadany przez choreografa Jacka Przybyłowicza, a nic to nie zmieni w ogólnej wysokiej ocenie całego widowiska.


Bowiem ta ponadczasowa Carmen jest jednak prawdziwym dramatem uczuć i emocji, co znakomicie podsumowuje ostatnia scena, w której Cyganka ginie pod ciosami swego kochanka. Tutaj filmowe doświadczenia Andrzeja Chyry przydały się najbardziej, bo stworzył finałową scenę, która zostaje w pamięci. Mimo, że reżyser nie zajmował się specjalnie prowadzeniem solistów, którzy stoją jak słupy soli i śpiewają swoje kawałki jak na koncercie, to jednak na scenie dzieje się tyle różnych rzeczy, chłopcy biegają, kobiety się przebierają, mężczyźni udowadniają swoją męskość, że widz nie musi się przejmować muzycznymi popisami, ale obserwować tło akcji, w której np. przemytnicy napotykają na grupę uchodźców, a statyści wnoszą ogromny krucyfiks ???!!!.

Carmen,Warszawa 1

Ale jeśli ortodoksyjny widz i meloman, w typie Sławomira Pietrasa, zamknąłby oczy na te teatralne bezeceństwa i skupił się tylko na muzyce, to ucho wynagrodziłoby mu wszelkie cierpienia, bo strona muzyczna opery należy do najmocniejszych stron widowiska. Kanadyjska dyrygentka Keri-Lynn Wilson jest świetnie przygotowana i prowadzi operę ze smakiem i iście hiszpańskim temperamentem, ale potrafi też wycisnąć z orkiestry w scenach lirycznych łagodność i delikatność. Don Jose w osobie Leonardo Capalbo miał wszystkie możliwe zalety, z wyjątkiem wzrostu, Carmen Rinaty Shaham była także bez zarzutu, nawet gdy mocno dociskała tony piersiowe. Mariusz Godlewski jako Escamilio śpiewał trochę za mało bohatersko, ale emanował kulturą emisji. Ewa Tracz w roli Micaëli pokazała czysty, miły, ale zarazem mocny w górze sopran. Zuniga Krzysztofa Bączyka, Mercedes Anny Bernackiej i Frasquita Joanny Kędzior, wykonali swoje partie ze szkolną poprawnością. Dancairo i Remendado (Damian Wilma i Tomasz Madej) nie wysypali się z kwintecie z kobietami. W sumie, było BYCZO!

                                                                      Joanna Tumiłowicz