Przegląd nowości

Warszawska „Carmen” po liftingu

Opublikowano: piątek, 22, czerwiec 2018 20:14

Najnowsza, raczej nieporadna w swojej wymowie, inscenizacja tej arcypopularnej opery Bizeta autorstwa Andrzeja Chyry razi zmianami libretta prowadzącymi donikąd oraz mało czytelną symboliką. Jak choćby wprowadzenie kilkumetrowego krzyża z zawieszonym Chrystusem przed corridą. W przygotowywaniu tych i innych zmian współpracowała z reżyserem Małgorzata Sikorska-Miszczuk. Zmiany co najmniej wątpliwe, dzisiaj nikogo już nie zachwyca przeniesienie akcji w czasy nam współczesne bo to zabieg od lat stosowany, tak jak nie szokuje widza pozbawienie przedstawienia tego całego hiszpańskiego anturażu, bo i z tym widz często się spotyka.

Carmen,Warszawa 2

Tutaj w ramach poszukiwania nowych treści i znaczeń sprawiono, że libretto, niczym oś, przecina dodany przez twórców inscenizacji wątek chłopca towarzyszącego głównym bohaterom przez niemal całą akcję, nad którą unosi się czerwone widmo diabła-byka. Dopełnieniem warstwy scenicznej są nie przyciągające oka, by nie powiedzieć brzydkie i pozbawione stylu, kostiumy oraz anielskie skrzydła Carmen autorstwa Magdaleny Maciejewskiej, ale też potężna żelazna instalacja udająca scenografię umieszczona na scenie obrotowej autorstwa Barbary Hanickiej. Uderza nieporadność reżysera w konstruowaniu ansambli i scen zbiorowych, którym zabrakło wyrazistości dramaturgicznej i dynamiki. A już przestępowanie z nóżki na nóżkę chóru pań podczas habanery i w jej rytm, czy „uwodzicielski” taniec Carmen w II akcie przyprawiają o sercowe palpitacje. To jest to co najbardziej pozostaje w pamięci widza. Ale pozostaje też w jego pamięci piękna w swojej dramaturgii i wymowie scena finałowa rozgrywana na proscenium na tle zamkniętej kurtyny, będącej jednocześnie ekranem kinowym, na którym pokazano parę głównych bohaterów w najbardziej tragicznym dla nich momencie. To był naprawdę poruszający moment w tym spektaklu.


Na szczęście wątpliwej wartości reżyserskie pomysły nie przykryły pięknej muzyki Bizeta, ta broni się zawsze i wszędzie. Co prawda dyrygentka Keri-Lynn Wilson (prywatnie żona Petera Gelba, dyrektora nowojorskiej Metropolitan Opera) postawiła na ostro akcentowany rytm, przez co zabrakło nieco finezji w ekspozycji tej czysto lirycznej strony partytury. Jednak nie można jej odmówić precyzji i temperamentu w prowadzeniu ansambli i scen zbiorowych. Muzyka Bizeta pulsuje pod jej batutą pełnią barw i emocji. Partię tytułowej bohaterki śpiewała Rinat Shaham, znana z wielu występów w tej partii na prestiżowych scenach.

Carmen,Warszawa 3

Niestety, to co zaprezentowała na naszej scenie raziło brakiem emocji i schematycznym podejściem. W moim odczuciu nie była ani wulkanem seksu, ani namiętności. Jednym słowem zabrakło zmysłowego żaru emocji. Brakiem wyrazistości w kreowaniu obrazu swojego bohatera raził też Mariusz Godlewski, który partię torreadora zaśpiewał tak jakoś bez większego przekonania. Korzystne wrażenie pozostawił amerykański tenor Leonardo Capalbo w roli Don Joségo. Jeżeli można było mieć nieco zastrzeżeń do jego pozbawionego większego wyrazu śpiewu w pierwszej części spektaklu, to już w trzecim akcie oraz scenie finałowej zachwycił nie tylko dramatycznie brzmiącym głosem, ale również świetną aktorską kreacją. Można powiedzieć, że zagrał z kulturą i pełną paletą ekspresji. Jednak najjaśniejszym punktem obsady okazała się Ewa Tracz w partii Micaëli, która w jej ujęciu miała dziewczęcy urok i wdzięk. Młoda śpiewaczka obdarzona pięknie brzmiącym sopranem o szlachetnej srebrzystej barwie, ujmuje przy tym dobrą techniką i bezproblemową emisją. Wszystko to razem wzięte pozwoliło jej  uczynić z raczej bezbarwnej bohaterki prawdziwie poruszającą kreację. 

                                                                                    Adam Czopek