Przegląd nowości

To nie było okropne

Opublikowano: poniedziałek, 11, czerwiec 2018 07:39

Najnowsza premiera warszawskiego Teatru Wielkiego – Ognisty anioł z muzyką i librettem Sergiusza Prokofiewa według powieści Waleria Briusowa jest dziełem trudnym, zarówno w sensie muzycznym i fabularnym, jak i percepcyjnym. Toteż próbuje je rekomendować w interesującym – jak zwykle – wstępie do programu dyr. Waldemar Dąbrowski, którego tekst jest już niemal recenzją tego, co za chwilę zobaczymy. Mówią o tym również zawile w swych wywiadach reżyser spektaklu i – mniej zawile – scenograf.

 

Rzecz jest na poły mistyczna i autobiograficzna, pełna ciemnych, złowrogich i magicznych mocy, opowiadająca historię destrukcyjnej miłości, doprowadzającej do zguby, grzesznej, oskarżonej o kontakty z diabłem kobiety. Temat wydawałoby się doskonały, aby skonstruować libretto operowe. Briusow umieścił tę historię w realiach XVI wieku. Prokofiew przeniósł ją w wiek XIX, a reżyser rozgrywa wszystko – jak twierdzi – w latach 80. i 90. ubiegłego stulecia, z gęstymi reminiscencjami ówczesnej twórczości filmowej.

 

Wybór Ognistego anioła wydaje się materiałem najstosowniejszym do uprawianych przez Mariusza Trelińskiego niedorzecznych, nieakceptowalnych procederów. Tym razem powstał spektakl posiadający wprawdzie cechy solidnej roboty teatralnej, ale pełen zapożyczeń, aluzji, cytatów i reminiscencji ze źródeł obcych konwencji sztuki operowej. W tak integralnym dziele, jakie stworzył poprzez temat, muzykę i libretto Sergiusz Prokofiew, reżyser otrzymał o wiele większą szansę eksponowania swego ego, niż w przypadku pozycji klasycznych. W klasyce znajomość tematu, admiracja dla muzyki, wirtuozerii wokalnej i tradycji wykonawczej stanowią zaporę nie do przebycia na drodze do „ratowania gatunku” przez różnej maści reformatorów, uwspółcześniaczy i poprawiaczy Verdiego, Pucciniego, czy Mozarta. Zaporę tę stanowi przede wszystkim publiczność, niezależna profesjonalna krytyka, no i rozsądek dyrektorów teatrów, z którym jest niestety coraz gorzej, gdy się rozejrzeć dookoła.

 

Prokofiew nigdy nie zobaczył Ognistego anioła na scenie. To zawiłe, ale fascynujące dzieło prapremierowo wykonał w wersji scenicznej wenecki teatr La Fenice w roku 1955 (dwa lata po śmierci kompozytora), a prawie 30 lat później odbył się pierwszy rosyjski spektakl w Permie, po czym nastąpiła słynna premiera petersburska dopiero w roku 1991.


Polską premierę Ognistego anioła (1983) zawdzięczamy dyr. Mieczysławowi Dondajewskiemu w Poznaniu, którą kierował muzycznie, powierzając reżyserię Ryszardowi Perytowi. Powstał świetny spektakl z niezapomnianą Ewą Werką w roli Renaty i inscenizacją bodaj najlepszą w całym dorobku Peryta.

 

Obecna realizacja warszawska jest fundamentalnym sukcesem muzycznym, odniesionym w utworze o licznych leitmotywach, porywającej żywiołowości, kontrastującej z ujmującym liryzmem, karkołomnych powiązaniach zadań wokalnych, z partyturą instrumentalną.

 

Mistrzostwo wokalne i sceniczne wykazała dwójka protagonistów: litewski sopran Ausrine Stundyte (rewelacyjna Renata), amerykański baryton Scott Hendricks (Ruprecht) i rosyjski tenor Andrei Popov (Agrippa, Mefisto). W mniejszych rolach towarzyszyli im Polacy m. in. Agnieszka Rehlis, Bernadetta Grabias, Krzysztof Bączyk, Łukasz Goliński i Pavlo Tolstoy (rodem ze Lwowa).

 

Przedstawieniem które oglądałem 22 maja dyrygował Bassem Akiki, pochodzenia libańskiego nowe zjawisko na firmamencie polskiej dyrygentury. Muzykalny, czujny, spokojny, ale gdy trzeba pełen temperamentu, prowadzący jakże skomplikowany muzycznie spektakl z dogłębną znajomością partytury i techniką manualną adekwatną do proporcji wokalno-instrumentalnych.

 

Nie po raz pierwszy okazało się, że koncepcyjne szaleństwa reżysera może uratować tylko doskonała ekipa realizatorów. Wśród nich jak zawsze Borys Kudliczka, wspaniali wykonawcy głównych postaci, a tym razem również dyrygent, którego zapewne nie raz jeszcze przyjdzie nam podziwiać.

 

Po trzygodzinnym, niełatwym w percepcji spektaklu, ktoś wśród publiczności – w ciszy między muzyką a brawami – krzyknął na całą salę: „Okropne!”. Siedząca obok mnie nobliwa melomanka westchnęła tylko: „No nie, tym razem ten miglanc naprawdę się napracował z zupełnie niezłym rezultatem.”. Do tej właśnie opinii się przychylam, sprawdziwszy dokładnie znaczenie tego słowa w internecie.

                                                                       Sławomir Pietras