Wznowienie starej realizacji opery Giuseppe Verdiego w reżyserii Elijaha Moshinsky’ego i ze scenografią oraz kostiumami Santo Loquasto nie wzbudziłoby takiego zainteresowania, gdyby nie sensacyjna obsada wykonawców. To oni swoimi talentami aktorskimi i wokalnymi ożywili ten dramat sceniczny, oparty głównie na dialogach i monologach, dosyć statyczny, choć zrealizowany z drobiazgową dokładnością co do szczegółów wizualnych.
Dzięki transmisji satelitarnej w doskonałej jakości HD z Metropolitan Opera w Nowym Jorku do sieci Multikina obejrzeliśmy efekt nowoczesnych możliwości medialnych. Na początku oglądamy spowity mgłą obraz miasta nad rzeką, a potem odrapany fragment biednej dzielnicy mieszkalnej. Inscenizatorzy z 2001 roku przenieśli miejsce akcji z XVII-wiecznej wioski w Tyrolu, (w oryginale opera była adaptacją dramatu Schillera Intryga i miłość) do przedmieść np. Londynu w XIX-wiecznej Anglii.
Taka zamiana nie miała jednak większego wpływu na przebieg intrygi, dawała natomiast scenografowi okazję do wybudowanie na scenie monumentalnych dekoracji, najpierw ubogich domostw w pobliżu kościoła, a później paradnej sali staroświeckiego pałacu hrabiego Waltera. Akcja rozgrywa się pomiędzy głównymi bohaterami, których dosięgają mocne i sprzeczne uczucia, miłość i nienawiść, kłamstwo, szantaż, zazdrość, chęć zemsty, poświęcenie i wiara, że śmierć może wyrównać wszystkie ziemskie rachunki.
Na śpiewakach spoczęła więc odpowiedzialność odmalowania skomplikowanych przemian psychicznych i wszelkich meandrów skomplikowanej fabuły utworu. Liderem tej sztuki okazał się, co zrozumiałe, nestor śpiewaków, świętujący już 50-lecie kariery scenicznej Placido Domingo. Występował w dramatycznej roli ojca Luizy i śpiewał wspaniale partię barytonową.
Znakomicie odmalował swoją rolę Karola/Rudolfa nasz gwiazdor Piotr Beczała, którego sukcesy za światowych scenach operowych oglądamy z coraz większą dumą i podziwem. Główne partie tenorowe w operach Verdiego to największa skala trudności, porównywalna chyba tylko ze wspinaczką na szczyty Himalajów, a Beczała bierze wszystkie przeszkody pewnie, bez cienia wątpliwości intonacyjnej ani emisyjnej. Wreszcie najbardziej znana aria Rudolfa z II aktu Quando le sere al placido w wykonaniu naszego tenora mogłaby stanowić ozdobę każdego albumu Verdiowskiego. Doskonale wypełniła swą trudną rolę Luizy, pożądanej, ale czystej moralnie dziewczyny bułgarska sopranistka Sonya Yoncheva.
Ma dobre warunki sceniczne, zwłaszcza w rolach wymagających historycznego kostiumu, a swym ciepłym i mocnym głosem operuje w sposób wzorcowy. Jej zazdrosną konkurentkę też wybrano ze znawstwem, bo na scenę wchodzi pewna siebie, tłuściutka i korpulentna księżna Fryderyka – Olesya Petrova. Dwaj bezwzględni wrogowie Luizy to dobrzy głosowo, śpiewający basami Alexander Vinogradow i Dmitry Belosselskiy.
Jak łatwo zauważyć prawie cała obsada tej typowo włoskiej opery na amerykańskiej scenie to artyści słowiańscy. Poza Placido Domingo, który śpiewał w tej samej operze w MET tenorową partię Rudolfa, ale 40 lat wcześniej, nikt nie podtrzymywał „śródziemnomorskiej” tradycji wokalnej.
Świetnie oddał specyfikę Verdiowskiego stylu dyrygent Bertrand de Billy, orkiestra pod jego kierunkiem grała czujnie, ale także jędrnie w momentach pełnych dramatyzmu. Wspaniałym świadectwem profesjonalnej perfekcji wykonawców był kwartet solistów przez kilka minut śpiewających całkowicie bez akompaniamentu trudny melodycznie i intonacyjnie fragment. Ten czteroosobowy chórek składający się z Luizy, Fryderyki, Waltera i Wurma zakończył swój występ akordem idealnie czystym i we właściwej tonacji, co powtórzyła natychmiast orkiestra. Choć opera Luiza Miller nie należała nigdy do najbardziej popularnych utworów Verdiego, po transmisji z MET zyskała wielu nowych wielbicieli.
Joanna Tumiłowicz