Przegląd nowości

Kandydat na Kandyda

Opublikowano: wtorek, 09, styczeń 2018 18:02

Przedstawienie sygnowane już z góry jako wydarzenie stawiające Operę Wrocławską w rzędzie pierwszych teatrów muzycznych na świecie oczywiście musiało przyciągnąć uwagę. Jej Kandyd był pierwszą na naszym globie imprezą dla uczczenia 100-lecia urodzin Leonarda Bernsteina.

Leonard Bernstein 941-87

Mamy więc znów miejsce na najwyższym podium. Kiedyś Warszawska Opera Kameralna miała światowy rekord wystawiania wszystkich dzieł scenicznych Wolfganga Amadeusza Mozarta, teraz o koronę zawalczył Wrocław. Jesteśmy najlepsi w Mozarcie i Bernsteinie, tylko jakoś o tym słabo słychać, a o polskiej muzyce jeszcze mniej. Szymanowski sam się wylansował, Penderecki też, a młodsi próbują ich dogonić, choć metody promocji już się diametralnie zmieniły i zdigitalizowały.


Kandyd, krótko mówiąc, rozczarował. Najbardziej zawaliła reżyserka Hanna Marasz, bo niesamowicie rozciągnęła widowisko, rozdęła sceny mówione, które były na dodatek słabo słyszalne. Narrator, który miał grać samego Woltera (Mariusz Kilian) mógłby występować w Dobranockach dla dzieci, albo dla dorosłych, ale tutaj to on w dużej mierze rozciągał przedstawienie i kierował w kierunku nudy. A przecież mogło być inaczej. Spektakl rozpoczął się przy opuszczonej kurtynie Uwerturą, wspaniałym, żywiołowym dziełem orkiestrowym Bernsteina i tutaj mogliśmy smakować, co może zrobić z orkiestrą dobry dyrygent, jak zróżnicować napięcie, podać właściwe tempa, zapowiedzieć nadchodzące widowisko. Marcin Nałęcz-Niesiołowski uczynił z Uwertury perełkę, a reżyserka od razu wyhamowała, rozmamłała, uczyniła przedstawienie statycznym i w sporej mierze słabo zrozumiałym. Pewnie mikroporty były źle wyregulowane, nie było równowagi między głosami ludzkimi (mówionymi i śpiewanymi) a orkiestrą, ale to nie jedyna wada. Tylko odtwórczyni roli Kunegundy, Galina Benevich, swoim wysokim i dźwięcznym sopranem wybijała się na prowadzenie, ale ona z kolei była zbyt sztywna w partiach lirycznych, nie umiała pokazać ładnego legato. A już jej partie mówione po polsku, w których ujawnił się typowo rosyjski zaśpiew i akcent, od razu zburzyły nastrój, bo to przecież miała być baronówna niemiecka. Tak czy inaczej sopranistka z Rosji, która wyemigrowała do Izraela, była chyba najmocniejszą pozycją kandydowej obsady. Sam Kandyd w osobie Jędrzeja Tomczyka był już tylko porażką. Tenor a zarazem wykształcony muzycznie trębacz, miał głos jak pęknięty garnek. Aż dziwne, że dociągnął do końca przedstawienia posługując się tak złą emisją, gdyż jego partia była najdłuższa ze wszystkich. Dosyć dziwnie wypadł młody i utalentowany bas-baryton Szymon Komasa, który ma już na koncie prawdziwe kreacje (np. jako Mefisto w Potępieniu Fausta na scenie Opery Nova). Tutaj przypadła mu ważna rola filozofa Panglossa i kiedy śpiewał był niezłym barytonem, ale gdy się przemieniał w aktora mówiącego, stawał się tenorem. Wyrównaną wokalnie i aktorsko postać stworzyła Barbara Bagińska (The Old Lady), nie musiała niczego udawać, była też trochę zabawna, a przecież sam Leonard określił Kandyda jako operetkę komiczną. Wśród pozostałych wykonawców komików mieliśmy jak na lekarstwo. Tylko Tomasz Rudnicki w malutkiej scence zamiatacza ulic zwrócił uwagę swoim nieprzeciętnym talentem aktorskim i wokalnym. Dobrze, iż w innych przedstawieniach Pan Tomek sprawuje o wiele bardziej odpowiedzialną rolę Panglossa. Ładnie wypadła, zwłaszcza na początku opery Dorota Dutkowska jako Pakita, pozostali potraktowali te śpiewano-mówione, albo tylko mówione role jako niewiele znaczące epizody. Przyznać zresztą trzeba, że autor widowiska, a więc sam Leonard Bernstein wprowadził na scenę zbyt dużo postaci, bo aż 35 i można je było rozróżnić wyłącznie po kostiumach, zresztą bardzo kolorowych zaprojektowanych przez Annę Sekułę. Jedynym aktorem godnym zapamiętania był chłopiec, na oko lat 10, Kakambo, czyli Jakub Kurpiel, który swoje partie mówione prezentował z naturalną szczerością i dziecięcą naiwnością. Poza tym Jacek Jaskuła (Kapitan) pokazał, że ma głos, Aleksander Zuchowicz (Arcybiskup) zademonstrował jak efektownie zarzucać trenem sukni duchownej, Edward Kulczyk (Gubernator) rzeczywiście przypominał latynoskiego maczo zaś Igor Stroin (Vanderdendur) nieźle wyglądał w czarnym kapeluszu. Zwrócić tutaj warto uwagę na choreografię, całkiem przyzwoicie przygotowaną z artystami chóru przez Jacka Gęburę, znanego wrocławskiej publiczności artystę teatru tańca. Reżyserię świateł przygotował Tomasz Filipiak, zaś projekcje multimedialne – Adrian Jackowski. Dzięki niemu kilka scen było całkiem udanych. Np. gdy Kunegunda siedziała w wannie, to na ścianie ukazały się wielkie czarno-białe kafelki sięgające szczytu głębokiej sceny. Dobrze też wypadł obrazek z Wenecji, która zaprezentowała się w formie stylizowanej na dawny sztych. Jeśli autorom widowiska chodziło tylko o to, by zaaranżować w operze przedstawienie semi-stage, to rzecz się powiodła, były to rzeczywiście kartki z podróży Kandyda po świecie, ale jak na muzyczną wizytówkę twórczości 100-letniego Leonarda Bernsteina, to jednak trochę za mało.

                                                                   Joanna Tumiłowicz