Przegląd nowości

Benefis dyrygencki Antoniego Wita

Opublikowano: poniedziałek, 10, kwiecień 2017 11:42

Występ 1 kwietnia krakowskich filharmoników pod dyrekcją Antoniego Wita bynajmniej do primaaprilisowych nie należał. Symfonia D-dur „Praska” KV 504 jest nietypowa z dwóch powodów. Mozart zazwyczaj przechodził od razu ad rem, a więc sonatowego allegra, tu jednak, na sposób Haydna, poprzedza go wolnym wstępem utrzymanym w tempie Adagia.

Antoni Wit 314-20

Po drugie brakuje menueta w charakterze trzeciego ogniwa. Mozart, ujmując rzecz słowami Mahlera, pod batutą Antoniego Wita wznosi może jeszcze nie tyle świat, co okazałą rezydencję klasycystyczną, zgodnie z obowiązującą w tamtej epoce zasadą decorum, czyli stosowności, dbając o odpowiednie wyważenie proporcji i muzycznych afektów. Antoni Wit nadał więc dziełu nieco monumentalny rys, traktując je poniekąd jako wprowadzenie do symfoniki brucknerowskiej, mającej nastąpić po przerwie. Pierwszy, nieomal rokokowy temat, za swoim nawrotem zagrany został w lżejszej dynamice, w pełni odsłaniając urodę swego rysunku melodycznego. Właśnie odwołanie się do różnicowania odcieni natężenia dźwięku pozwoliło wydobyć cały zawarty w tej partyturze wdzięk.


Cieszył też wdzięk detali motywicznych, wprowadzanych za sprawą zwiewnych figuracji drzewa, zwłaszcza fletów w wykonaniu Krzysztofa Kawuli i Ewy Dumianowskiej, których brzmienie dyskretnie dobarwiała blacha: rogi i trąbki. W Andante godną uznania była precyzja wydobycia charakterystycznego dla muzyki doby klasycyzmu pulsu rytmicznego, finał zaś przybrał potężniejące brzmienie, w którym można się było już dosłuchać zapowiedzi romantyzmu.

Antoni Wit 79-207

Okazało się, że Mozart równie dobrze brzmi na współczesnych instrumentach, jeśli jego odczytanie potraktuje się z odpowiednią dozą wyczucia i wrażliwości. Aliści, gdy przychodzi się na koncert w całości należący do dyrygenta, to naturalną koleją głównym punktem zainteresowania będzie „Szósta” Antona Brucknera. W interpretacji Antoniego Wita legendarne, właściwe Brucknerowi wolne wyłanianie się kształtu melodycznego, nie było przesadne, i w ogóle tym razem artysta starał się nadać dziełu wręcz klasycystyczną zwartość. Niestety, waltornie swym brzmieniem skutecznie zakłóciły obraz melodyczny głównego tematu, gdy po raz pierwszy pojawia się on w orkiestrowym tutti, wcześniej zaintonowany przez wiolonczele. Nic natomiast nie przeszkodziło już śpiewnemu tokowi Adagia, płynącemu nieśpiesznie, a mimo to nie przechodzącemu w „niebiańskie dłużyzny”, albowiem utrzymanemu w rozsądnych granicach czasowych. Wspomniane rogi „zrehabilitowały się” dopiero w sygnałowym motywie tria Scherza, rozpędzonego, ale nie zatracającego przy tym precyzji rytmicznej. Niepokojąco zabrzmiało tremolo altówek, z którego wyłania się finał, w którym, już wszystkie sekcje instrumentalne uzyskały w pełni zgodne brzmienie, stopliwe na podobieństwo organów, będących prymarnym instrumentem tego kompozytora. Na przestrzeni całego dzieła kapelmistrz umiejętnie dozował crescenda, prowadzące do typowo brucknerowskich kulminacji nie tylko na zakończenie ogniw (wywołujący dreszcz wyeksponowanie łoskotu kotłów w kodzie Maestosa), ale i dłuższych i bardziej rozbudowanych odcinków składowych.

                                                                           Lesław Czapliński