Przegląd nowości

„I Capuleti e I Montecchi” Belliniego w Opéra de Marseille

Opublikowano: niedziela, 02, kwiecień 2017 08:58

Pomimo krótkiego, bo trwającego zaledwie trzydzieści cztery lata, życia Vincenzo Bellini pozostawił po sobie aż sześć arcydzieł operowych, z których pierwszym jest dwuaktowa tragedia lirica I Capuleti e I Montecchi, poprzedzająca o rok Lunatyczkę i o niecałe dwa lata Normę.

Capuleti Marsylia 1

Autorem jej libretta jest Felice Romani - który przerobił swoje wcześniejsze, a przeznaczone dla Nicola Vaccaia libretto: napisane na jego podstawie przez Belliniego w rekordowym czasie sześciu tygodni dzieło zostało wykreowane w słynnym weneckim teatrze La Fenice i do dzisiaj utrzymuje się w operowym repertuarze. Należy zauważyć, że to szybkie tempo pracy mogło być utrzymane dzięki temu, iż kompozytor czerpał „pełnymi garściami” fragmenty materiału muzycznego ze swoich wcześniejszych pozycji, na przykład z Adelsona i Saliviniego oraz przede wszystkim z Zairy.


Chociaż historia Romeo i Julii zainspirowała autorów aż dwudziestu czterech oper (na ogół nie zapisały się one na trwałe w historii sztuki lirycznej), utworów symfonicznych i baletów, to oczywiście tym, który rozsławił na całym świecie tę mityczną już parę kochanków z Werony był William Szekspir. Paradoksalnie jednak Bellini i jego librecista Felice nie szukali natchnienia w dramacie angielskiego pisarza, lecz we włoskich źródłach, z których ów mistrz ze Stratfordu również chętnie sam korzystał.

Capuleti Marsylia 3

Ten fakt jest istotny dlatego, że pozwala zrozumieć mocno się manifestującą tendencję Felice Romaniego do eksponowania politycznego kontekstu całej opowieści, ze szczególnym uwzględnieniem gwelfów i gibellinów, czyli dwóch zwalczających się frakcji czy partii, z których pierwsza utrzymywała papieżów, zaś druga - cesarzów.

Capuleti Marsylia 4

To właśnie z powodu obrania takiego punktu widzenia nie mamy w rzeczonym libretcie miłości od pierwszego wejrzenia, słynnej sceny balkonowej, pojedynku i potajemnych zaślubin. W zasadzie można wreszcie zaryzykować twierdzenie, że to wszystko nie miało dla kompozytora aż tak istotnego znaczenia, albowiem jego celem było nie tyle celebrowanie wielkiej, czystej i pełnej poświęcenia miłości, co raczej gloryfikowanie ludzkiego głosu. Tym samym tragiczna historia miłosna stała się dla niego jedynie pretekstem do apoteozowania bel canto, które w czasie powstawania omawianej opery przeżywało swój nieuchronny, gdyż spowodowany nowymi tendencjami do poszukiwania dramaturgicznej prawdy, schyłek.


Wziąwszy pod uwagę powyższe uwagi trzeba od razu podkreślić, że jedynym powodem i podstawowym warunkiem pokazania I Capuleti e I Montecchi na scenie jest możliwość zaangażowania solistów, będących w stanie oddać tej partyturze sprawiedliwość.

Capuleti Marsylia 2

A to właśnie się teraz udało - ku ogromnej satysfakcji słuchaczy - w Operze w Marsylii, która do wykonywania dwóch głównych ról zaprosiła wybitne i cieszące się zasłużoną międzynarodową renomą artystki. I tak oto rolę Giulietty wspaniale i z ogromnym zaangażowaniem kreuje włoska sopranistka Patrizia Ciofi, bezbłędnie snująca długie liryczne frazy, prezentująca nie tylko doskonałe technicznie, ale i pełne wyrazu, w dodatku lekkie koloratury oraz subtelnie barwiąca niemalże każdy dźwięk w zależności od wyrażanych w danym momencie uczuć.


U tej poruszającej serca słuchaczy artystki wyczuwalna od początku do końca przedstawienia wrażliwość wchodzi w swoistą syntezę z intensywnością dramaturgicznego przekazu. Dodajmy, że kreśleniu psychologicznego profilu wspomnianej postaci służy też wiotka i delikatna sylwetka solistki oraz prowadzona z wielkim wyczuciem i umiejętnością unikania nawet najmniejszych przerysowań gra sceniczna.

Capuleti Marsylia 6

W samych superlatywach trzeba również mówić o występie francuskiej mezzosopranistki Karine Deshayes, która w partii Romeo ujmuje autorytetem wokalnym, gęstym nasyceniem pięknie brzmiącego głosu i jego rozległą, swobodnie wykorzystywaną w każdym rejestrze skalą. Zarówno podczas fragmentów solowych, jak i fantastycznie pod każdym względem śpiewanych przez te gwiazdy wieczoru duetów, na widowni panuje rzadko kiedy aż do tego stopnia w teatrach operowych spotykana cisza.


Rewelacyjny występ doskonale się rozumiejących i imponująco ze sobą współpracujących solistek wyraźnie mobilizuje pozostałych członków zespołu solistów, wśród których na specjalne wyróżnienie zasługuje bardzo mądrze i z wyśmienitymi rezultatami ostatnio prowadzący swoją karierę tenor Julien Dran.

Capuleti Marsylia 5

W jego ujęciu postać Tebalda, wiernego stronnika Capellia, imponuje elegancją i emanujacą szlachetnością osobowością sceniczną. Obok nich uznanie wzbudzają też Nicolas Courjal w roli Capellia oraz ucieleśniający Lorenza Antoine Garcin. Zaś miejscowy chór zachwyca spójnością realizacji swoich partii i zbiorową muzykalnością. Pod batutą włoskiego kapelmistrza Fabrizio Marii Carminatiego prezentująca wysoką formę orkiestra brzmi soczyście, atrakcyjnie i przekonująco, toteż niejednokrotnie również i ona staje się źródłem autentycznych i niezapomnianych emocji.


Francuska reżyserka Nadine Duffaut słusznie wychodzi z założenia, że cała dramaturgia opery Belliniego jest już zawarta w jej warstwie dźwiękowej, toteż nie odciąga ona uwagi widza zbędnymi i pustymi efektami scenicznymi. Jej koncepcja opiera się natomiast w głównej mierze na budowaniu urzekających swą delikatną plastycznością obrazów i dyskretnym sugerowaniu urozmaiconych klimatów, do czego przyczyniają się też frapująco zaprojektowane przez Katię Duflot stroje o historycznych odniesieniach.

Capuleti Marsylia 8

Przestrzeń sceniczna podzielona jest za pomocą przezroczystego lub matowego tiulu - w zależności od oświetlenia (Philippe Grosperrin) - co pozwala na rozgrywanie przesyconych przemocą wydarzeń w głębi scenicznego pudła, a kontrastujących z nimi epizodów o bardziej intymnym charakterze z przodu sceny.

Capuleti Marsylia 9

Ta symultaniczność akcji nadaje teatralnemu dyskursowi większą dynamikę, czemu służą też precyzyjnie przez fechmistrzynię Véronique Bouisson ustawione i kojarzące się ze swoistą choreografią pojedynki. Celnym pomysłem jest jeszcze i to, że poszczególne postacie schodzą powoli ze wznoszących się w tle ogromnych schodów (scenografia Emmanuelle Favre) lub pojawiają jakby znikąd, co dodatkowo wzmaga atmosferę tajemniczości. Krótko mówiąc mamy tu do czynienia z pokorną wobec partytury, wszakże efektowną inscenizacją, nieustannie stawiającą na pierwszym planie piękny śpiew.

                                                                              Leszek Bernat