Pomimo krótkiego, bo trwającego zaledwie trzydzieści cztery lata, życia Vincenzo Bellini pozostawił po sobie aż sześć arcydzieł operowych, z których pierwszym jest dwuaktowa tragedia lirica I Capuleti e I Montecchi, poprzedzająca o rok Lunatyczkę i o niecałe dwa lata Normę.
Autorem jej libretta jest Felice Romani - który przerobił swoje wcześniejsze, a przeznaczone dla Nicola Vaccaia libretto: napisane na jego podstawie przez Belliniego w rekordowym czasie sześciu tygodni dzieło zostało wykreowane w słynnym weneckim teatrze La Fenice i do dzisiaj utrzymuje się w operowym repertuarze. Należy zauważyć, że to szybkie tempo pracy mogło być utrzymane dzięki temu, iż kompozytor czerpał „pełnymi garściami” fragmenty materiału muzycznego ze swoich wcześniejszych pozycji, na przykład z Adelsona i Saliviniego oraz przede wszystkim z Zairy.
Chociaż historia Romeo i Julii zainspirowała autorów aż dwudziestu czterech oper (na ogół nie zapisały się one na trwałe w historii sztuki lirycznej), utworów symfonicznych i baletów, to oczywiście tym, który rozsławił na całym świecie tę mityczną już parę kochanków z Werony był William Szekspir. Paradoksalnie jednak Bellini i jego librecista Felice nie szukali natchnienia w dramacie angielskiego pisarza, lecz we włoskich źródłach, z których ów mistrz ze Stratfordu również chętnie sam korzystał.
Ten fakt jest istotny dlatego, że pozwala zrozumieć mocno się manifestującą tendencję Felice Romaniego do eksponowania politycznego kontekstu całej opowieści, ze szczególnym uwzględnieniem gwelfów i gibellinów, czyli dwóch zwalczających się frakcji czy partii, z których pierwsza utrzymywała papieżów, zaś druga - cesarzów.
To właśnie z powodu obrania takiego punktu widzenia nie mamy w rzeczonym libretcie miłości od pierwszego wejrzenia, słynnej sceny balkonowej, pojedynku i potajemnych zaślubin. W zasadzie można wreszcie zaryzykować twierdzenie, że to wszystko nie miało dla kompozytora aż tak istotnego znaczenia, albowiem jego celem było nie tyle celebrowanie wielkiej, czystej i pełnej poświęcenia miłości, co raczej gloryfikowanie ludzkiego głosu. Tym samym tragiczna historia miłosna stała się dla niego jedynie pretekstem do apoteozowania bel canto, które w czasie powstawania omawianej opery przeżywało swój nieuchronny, gdyż spowodowany nowymi tendencjami do poszukiwania dramaturgicznej prawdy, schyłek.
Wziąwszy pod uwagę powyższe uwagi trzeba od razu podkreślić, że jedynym powodem i podstawowym warunkiem pokazania I Capuleti e I Montecchi na scenie jest możliwość zaangażowania solistów, będących w stanie oddać tej partyturze sprawiedliwość.
A to właśnie się teraz udało - ku ogromnej satysfakcji słuchaczy - w Operze w Marsylii, która do wykonywania dwóch głównych ról zaprosiła wybitne i cieszące się zasłużoną międzynarodową renomą artystki. I tak oto rolę Giulietty wspaniale i z ogromnym zaangażowaniem kreuje włoska sopranistka Patrizia Ciofi, bezbłędnie snująca długie liryczne frazy, prezentująca nie tylko doskonałe technicznie, ale i pełne wyrazu, w dodatku lekkie koloratury oraz subtelnie barwiąca niemalże każdy dźwięk w zależności od wyrażanych w danym momencie uczuć.
U tej poruszającej serca słuchaczy artystki wyczuwalna od początku do końca przedstawienia wrażliwość wchodzi w swoistą syntezę z intensywnością dramaturgicznego przekazu. Dodajmy, że kreśleniu psychologicznego profilu wspomnianej postaci służy też wiotka i delikatna sylwetka solistki oraz prowadzona z wielkim wyczuciem i umiejętnością unikania nawet najmniejszych przerysowań gra sceniczna.
W samych superlatywach trzeba również mówić o występie francuskiej mezzosopranistki Karine Deshayes, która w partii Romeo ujmuje autorytetem wokalnym, gęstym nasyceniem pięknie brzmiącego głosu i jego rozległą, swobodnie wykorzystywaną w każdym rejestrze skalą. Zarówno podczas fragmentów solowych, jak i fantastycznie pod każdym względem śpiewanych przez te gwiazdy wieczoru duetów, na widowni panuje rzadko kiedy aż do tego stopnia w teatrach operowych spotykana cisza.
Rewelacyjny występ doskonale się rozumiejących i imponująco ze sobą współpracujących solistek wyraźnie mobilizuje pozostałych członków zespołu solistów, wśród których na specjalne wyróżnienie zasługuje bardzo mądrze i z wyśmienitymi rezultatami ostatnio prowadzący swoją karierę tenor Julien Dran.
W jego ujęciu postać Tebalda, wiernego stronnika Capellia, imponuje elegancją i emanujacą szlachetnością osobowością sceniczną. Obok nich uznanie wzbudzają też Nicolas Courjal w roli Capellia oraz ucieleśniający Lorenza Antoine Garcin. Zaś miejscowy chór zachwyca spójnością realizacji swoich partii i zbiorową muzykalnością. Pod batutą włoskiego kapelmistrza Fabrizio Marii Carminatiego prezentująca wysoką formę orkiestra brzmi soczyście, atrakcyjnie i przekonująco, toteż niejednokrotnie również i ona staje się źródłem autentycznych i niezapomnianych emocji.
Francuska reżyserka Nadine Duffaut słusznie wychodzi z założenia, że cała dramaturgia opery Belliniego jest już zawarta w jej warstwie dźwiękowej, toteż nie odciąga ona uwagi widza zbędnymi i pustymi efektami scenicznymi. Jej koncepcja opiera się natomiast w głównej mierze na budowaniu urzekających swą delikatną plastycznością obrazów i dyskretnym sugerowaniu urozmaiconych klimatów, do czego przyczyniają się też frapująco zaprojektowane przez Katię Duflot stroje o historycznych odniesieniach.
Przestrzeń sceniczna podzielona jest za pomocą przezroczystego lub matowego tiulu - w zależności od oświetlenia (Philippe Grosperrin) - co pozwala na rozgrywanie przesyconych przemocą wydarzeń w głębi scenicznego pudła, a kontrastujących z nimi epizodów o bardziej intymnym charakterze z przodu sceny.
Ta symultaniczność akcji nadaje teatralnemu dyskursowi większą dynamikę, czemu służą też precyzyjnie przez fechmistrzynię Véronique Bouisson ustawione i kojarzące się ze swoistą choreografią pojedynki. Celnym pomysłem jest jeszcze i to, że poszczególne postacie schodzą powoli ze wznoszących się w tle ogromnych schodów (scenografia Emmanuelle Favre) lub pojawiają jakby znikąd, co dodatkowo wzmaga atmosferę tajemniczości. Krótko mówiąc mamy tu do czynienia z pokorną wobec partytury, wszakże efektowną inscenizacją, nieustannie stawiającą na pierwszym planie piękny śpiew.
Leszek Bernat