Przegląd nowości

Ostatni obowiązek Marka Kellera

Opublikowano: poniedziałek, 28, grudzień 2015 07:58

Na okładce Tequili z Cortazarem, sążnistej rozmowy Marka Kellera z Dariuszem Wilczakiem umieszczono nazwiska Andrzejewskiego, Mazurówny, Soriano, Wilka, Kundery i innych. Łączy ich wspólny mianownik przyjaźni, zażyłości, a nawet uczuć z Markiem, którego określają marszandem, aktorem, tancerzem i śpiewakiem „Mazowsza”.

Wszystko to nie jest zbyt precyzyjne. Częściowo sprawa wyjaśnia się podczas tych zdumiewających, ale – trzeba przyznać – rzetelnie szczerych wyznań. Marek nie tylko barwnie opowiada o swoim życiu, ale decyduje się na opisywanie faktów i zdarzeń, jakie inni ludzi albo ukrywają przed światem, albo ich wcale nie doznali, a szczegóły swych biografii zastępują fikcją, konfabulacją lub kłamstwem.

Marek Keller nie musiał tego czynić. Od wczesnej młodości przeszedł samodzielnie, wśród wielu przeciwieństw trudną drogę efeba pełnego czaru, fantazji i osobistego wdzięku. Przy tym mądrze posługiwał się wrodzoną inteligencją, wysokiej klasy kulturą i wrażliwością oraz ciągle pogłębianą wiedzą, zdobywaną własnym sumptem, bo do szkoły chodzić mu się po prostu nie chciało.    

Miałem z nim do czynienia, jakoś tak od początku lat 70-tych ubiegłego stulecia i ciągle z podziwu wyjść nie mogę dla jego unikalnego fenomenu.  Krótkie młodzieńcze taneczne, pantomimiczne i śpiewacze epizody nie mówiły jeszcze wiele o jego osobowości i  predyspozycji do trwającej do dziś, jakże oszałamiającej kariery. Już wtedy wiedzieliśmy, że ten zjawiskowy chłopak wyraźnie nie mieści się w „socjalistycznej” rzeczywistości, w której żyliśmy wszyscy.

Z gołymi rękami, tak jak stał, pojechał w świat i wkrótce zaczął sprawnie posługiwać się angielszczyzną, nienagannym francuskim, perfekcyjnym hiszpańskim, nie mówiąc o rosyjskim, którego nad Wisłą uczono wtedy powszechnie, a także rodzimym polskim, dużo lepiej i wykwintniej  od wielu uniwersyteckich prymusów.


To była trampolina do wysokich lotów w wielkim, ale skomplikowanym i często brutalnym świecie. Jego przyjaźń z wybitnym meksykańskim malarzem i rzeźbiarzem Juanem Soriano i ich wieloletni związek uczynił go znawcą i marszandem sztuki o międzynarodowej renomie, z koneksjami na całym świecie oraz fortuną, którą zgromadził dzięki swemu talentowi, pracowitości i trudnemu do wyrażenia urokowi, jaki zjednywał mu ludzi zawsze i wszędzie.

Po latach emigracji, gdy mógł już przyjeżdżać do Polski poczuł konieczność – jak to nazywa – zadośćuczynienia, że nie miał szansy osobistego uczestniczenia w odzyskiwaniu wolności ojczyzny. Za pośrednictwem mieszkającej w Paryżu pianistki Ewy Osińskiej, za pieniądze otrzymane od ówczesnej prezes NBP Hanny Gronkiewicz - Waltz kupowano trzy listy Chopina do Georges Sand. Dowiedziawszy się o tym Marek brawurowo przelicytował wszystkich i przekazał te listy warszawskiemu Muzeum Chopinowskiemu. Tak się zaczęło. Do dziś na wszystkie pamiątki po Chopinie skupione i ofiarowane Polsce wydał w sumie ponad milion euro.

Mimo wzruszenia towarzyszącego mi gdy o tym piszę wolałbym, aby za takie pieniądze sfinansował hollywoodzki film (będzie to teraz mile widziane) o samym sobie.  Wolałbym, aby powstała filmowa opowieść o Polaku, który „idzie skacząc po górach” (jak napisał Jerzy Andrzejewski, parafrazując zwrot zaczerpnięty z Pieśni nad pieśniami), chłopaku który niczego od ojczyzny nie dostał, a tak wiele jej dał. Pozostał przy tym z jednej strony bezprzykładnie skromnym i bezinteresownym, a z drugiej przebojowym, uwodzicielskim i podręcznikowym przykładem, do czego może dojść Polak, gdy się wyrwie z niewoli i uwolni drzemiący w nim morgan siły i talentu.

Nie wszystko w tym wywiadzie - rzece przepuściłbym, będąc cenzorem. Na szczęście nim nie jestem. Powstał fantastyczny  materiał na scenariusz filmowy, który chętnie sam bym napisał. Zastanów się nad tym Marku. Byłby to Twój ostatni obowiązek wobec Ojczyzny, czasu naszej młodości oraz ludzi i zdarzeń o których wspominasz. Pozostawiając taki film moglibyśmy powiedzieć (oczywiście po długim życiu), że wreszcie umrzemy spokojnie.

                                                                                 Sławomir Pietras