Powieść „Don Kichot z La Manchy” Miguela de Cervantesa należy do tekstów zwiastujących już współczesność i to niezależnie od tego, że została napisana na początku siedemnastego wieku. Postać komicznego, ale i wzruszającego szlachcica, który pod wpływem romansów rycerskich wpada w obłęd i wyrusza w świat jako błędny rycerz, aby pomagać ludziom i bronić najsłabszych, wciąż jeszcze nas fascynuje.
Praktycznie już od czasu powstania rzeczona powieść była wielokrotnie wykorzystywana do dokonywania różnorakich adaptacji muzycznych, wszakże to dopiero w dwudziestym wieku powstała na jej bazie pełnowartościowa komedia muzyczna (a właściwie w swojej wymowie: tragikomedia), do czego przyczyniła się owocna współpraca trzech osób. Pierwsza z nich to Dale Wasserman, amerykański scenarzysta teatralny i filmowy, znany między innymi z doskonałej teatralnej adaptacji książki Kena Keseya „Lot nad kukułczym gniazdem”. Otóż w czasie pobytu w Madrycie Wasserman odkrył „Don Kichota z La Manchy”, co z kolei wywołało u niego pełne pasji zainteresowanie Cervantesem.
Dostrzegając zaskakujące zbieżności pomiędzy tarapatami, w jakie popadają postaci z powieści, z perypetiami wypełnionego przygodami życia samego autora, postanowił napisać sztukę teatralną „Ja, Don Kichot”, która za sprawą realizacji telewizyjnej odniosła ogromny sukces.
I to właśnie reżyserujący ją Albert Marre namówił Wassermana do stworzenia na jej podstawie komedii muzycznej, co stało się możliwe dzięki współpracy tekściarza Joe Dariona i przede wszystkim muzyka jazzowego i kompozytora Mitcha Leigha (zmarł on w zeszłym roku w wieku osiemdziesięciu sześciu lat na nowojorskim Manhattanie).
Pisząc tę partyturę Leigh czerpał pomysły i klimat z muzyki hiszpańskiej siedemnastego wieku, a zarazem nadał swemu językowi dźwiękowemu jak najbardziej współczesny charakter, szczególnie starając się porywającymi i wzbogaconymi o akcenty flamenco rytmami towarzyszyć dynamicznej akcji i skutecznie nadać dramaturgii odpowiednie wsparcie muzyczne. Premiera „The Man of La Mancha” („Człowiek z La Manchy”) miała miejsce w czerwcu 1964 roku w Googspeed Opera House w East Haddam, zaś rok później na nowojorskim Broadwayu, a o odniesionym sukcesie świadczy fakt, iż do roku 1971 roku wystawiono tę pozycję ponad dwa tysiące razy.
W roku 1967 na jednym z przedstawień w słynnej Carnegie Hall pojawił się francuski kompozytor, aktor i piosenkarz Jacques Brel, który zareagował na dzieło Leigha niezwykle entuzjastycznie i od razu postarał się o zezwolenie na jego francuską adaptację. Pracował bardzo szybko dokonując samodzielnie tłumaczenia i przerabiając nowe libretto, a w dodatku przypisał samemu sobie rolę Don Kichota – Cervantesa. I tak oto już w październiku następnego roku w brukselskim Théâtre Royal de la Monnaie została wykreowana francuska wersja rzeczonej komedii, równie triumfalnie przyjęta przez zachwyconą publiczność. To właśnie tę wersję zaprezentowała teraz Opera w Awinionie, w przygotowanej w koprodukcji z Théâtre du Capitole w Tuluzie i Operą w Monte Carlo inscenizacji Jean-Louisa Grindy.
Oczywiście można zarzucić partyturze Leigha brak oryginalności i uciekanie się do komercjalnych i przypisanych broadwayowskim zasadom receptur muzycznych. Wszak trudno też zaprzeczyć, że emanująca z niej troska o staranne poszukiwanie subtelnych efektów scenicznych i o zachowanie hiszpańskiego kolorytu skutecznie działają na odbiorcę.
Stojący na czele Orchestre régional Avignon-Provence Didier Benetti nadaje całemu wykonaniu odpowiednią dynamikę i porywającą motorykę, nie zapominając o eksponowaniu czarujących melodii o lirycznym lub heroicznym charakterze.
Jego zasługa jest tym większa, że zgodnie z wolą kompozytora dysponuje on zespołem ograniczonym głównie do instrumentów dętych, wzmocnionym zaledwie kotłami, perkusją, gitarą i jednym kontrabasem.
W atrakcyjnej z plastycznego punktu widzenia i skutecznej dramaturgicznie wizji Jean-Louisa Grindy libretto „Człowieka z La Manchy” ujawnia swe walory zarówno pod względem strukturalnym, jak i treściowym. Oto bowiem osadzony w więzieniu (za przejęcie dóbr klasztoru odmawiającego płacenia podatków) Miguel de Cervantes oczekuje wraz ze swym giermkiem Sancho Pansą na stanięcie przed trybunałem Inkwizycji. W tym czasie staje się on jednak podmiotem sfingowanego procesu prowadzonego przez innych więźniów – dosadnie mówiąc: zwykłą hołotę – którzy przy tej okazji zabierają mu jego zawierającą rekwizyty teatralne i manuskrypt walizkę.
Aby przygotować swą obronę Cervantes opowiada im przygody „Rycerza Smętnego Oblicza”, które na tyle wciągają jego prostackich współtowarzyszy niedoli, że zaczynają odgrywać poszczególne role w tej opowiadanej historii. Ów sprytny zabieg pozwala Cervantesowi odzyskać z rąk złoczyńców cenny manuskrypt i tym samym uratować go od zniszczenia.
Powiedzmy od razu, że subtelnie prowadzona przez Jean-Louisa Grindę dramaturgia dzieła, wspomagana scenografią Bruno De Lavandère’a, kreującym zmienne nastroje oświetleniem Jacques’a Chateleta i pomysłowo skrojonymi kostiumami Davida Belugou, bezbłędnie oddaje oniryczny klimat tej słynnej narracji. Cała scena zabudowana jest półkolistymi, funkcjonalnymi i ulegającymi sprytnym przekształceniom dekoracjami, które sugestywnie ewokują więzienną rzeczywistość. Ważną funkcję spełniają tutaj wyświetlane na specjalnie skonstruowanej i przezroczystej kurtynie projekcje, przywołujące wiatrak lub obóz Maurów.
Reżyser potrafi wydobyć bogactwo zawartych w rzeczonym dziele wątków, ukazując jego wymiar inicjacyjny, odkupieńczy, symboliczny i przede wszystkim poruszająco humanistyczny. Don Kichot, rycerz-poeta, stara się uciec od podłego, nikczemnego i brzydkiego świata realnego za pomocą niezwykłego daru kreowania innej rzeczywistości. Poruszamy się tutaj w sferze marzeń, halucynacji czy nawet szaleństwa, które przecież może być formą podjęcia próby zmiany świata, który - jak napisał sam Cervantes - manifestuje powszechną niechęć do wszelkich form sztuki, jedynej dziedziny zdolnej do wyrwania człowieka z przerażającej samotności i autystycznego zamknięcia w sobie. Mamy tu zatem do czynienia z komedią, w której śmiech podszyty jest głęboką refleksją na temat ludzkiej kondycji.
Aby to mocne przesłanie dotarło do widza, niezbędnym jest dobranie obsady dysponującej nie tylko specyficznymi walorami wokalnymi, ale także wysokiej próby aktorstwem. Szczególnie dużym problemem jest radzenie sobie z nieustającym oscylowaniem pomiędzy śpiewem, a niekiedy także nuceniem, oraz recytacją. Otóż w Awinionie cały zespół wykonawczy wyszedł z tego trudnego sprawdzianu imponująco zwycięsko. Filarem spektaklu jest brawurowo kreujący rolę tytułową baryton Nicolas Cavallier, wzruszający szlachetną naiwnością, powściągliwą elegancją i romantycznym ujęciem ucieleśnianej postaci błędnego rycerza. U jego boku Rodolphe Briand w roli Sancho Pansy ujmuje finezyjną vis comica, doskonałą dykcją i przekonującą osobowością sceniczną. Uznanie publiczności zyskują też między innymi Frank T’Hezan (gubernator/oberżysta), Jean-François Vinciguerra (hrabia/doktor Carrasco) czy Philippe Ermelier (cyrulik/poganiacz mułów). Dynamiczny rytm przedstawienia jest ponadto zasługą kreacji kobiecych, wśród których uwagę utrzymują w ciagłym napięciu Amaya Dominguez (Aldonza/Dulcynea), Ludivine Gombert (Antonia), Christine Solhosse (guwernantka) i Estelle Danière (Maria/ Fermina). Wszyscy oni zostali nagrodzeni przez oczarowaną publiczność gromkimi owacjami.
Leszek Bernat