Przegląd nowości

„Holender tułacz” na wokalnych wyżynach w Opéra de Marseille

Opublikowano: niedziela, 26, kwiecień 2015 10:54

Każda nowa inscenizacja Holendra tułacza – podobnie zresztą jak innych dzieł Wagnera – wbudza zawsze duże zainteresowanie, ale także wiele obaw. Te ostatnie wynikają z tego, że kolejne opery mistrza z Bayreuth posiadają tak bogate i wręcz niezgłębione pokłady znaczeń i sensów oraz tak rozbudowaną warstwę symboliczno-ideologiczną, iż zawsze istnieje ryzyko, że inscenizator tego obciążenia nie będzie w stanie udźwignąć, intelektualnie i koncepcyjnie.

Holender,Marsylia 1

Tym razem o wystawianej na scenie Opery w Marsylii produkcji nie można się wypowiadać w kategoriach nowości, gdyż była już ona prezentowana na zeszłorocznej edycji francuskiego Festiwalu Chorégies d’Orange. Różnica polega jednak na tym, że wówczas pokazano ją w warunkach plenerowych, w amfiteatrze i na tle potężnego, zabytkowego muru, zaś obecnie została ona dostosowana do dysponującego dość ograniczoną powierzchnią teatru w Marsylii. Autorem tej scenicznej realizacji jest francuski reżyser Charles Roubaud, którego wspomaga wierna mu już od dawna ekipa w osobach Emmanuelle Favre (dekoracje), Katia Duflot (kostiumy) i Marc Delamézière (oświetlenie). W jego wizji legendarny Holender, przeklęty żeglarz, jest zgodnie z librettem rodzajem krążącego po oceanach widma czy ducha, a zarazem, poprzez swoją nostalgiczną wrażliwość, człowiekiem. Ponieważ chodzi tutaj o ponadczasowy mit, reżyser konksekwentnie pokazuje, iż owa skazana na wieczną włóczegę postać może zaistnieć tylko w świadomości tych, którzy w ów mit wierzą, w szczególności w świadomości Senty.


Dlatego w ujęciu Roubauda rzeczywistość miesza się z nadnaturalnością, co znajduje swój najpełniejszy wyraz w scenie, w której za sprawą świetnie prowadzonej reżyserii świetlnej nadmorska skała zamienia się w starą i zniszczoną nawę Holendra. Z kolei kiedy obserwujemy zsuwające się po boku zardzewiałego i zjawiskowego statku sylwetki, to też nie wiemy, czy chodzi na pewno o opuszczających pokład marynarzy czy istniejące tylko w podświadomości Senty duchy.

Holender,Marsylia 2

Odpowiednią atmosferę tworzą wyświetlane w głębi pudła scenicznego widoki rozszalałego morza, pusta i wypełniona wzbudzającymi niepokój rzutami przyciemnionego i niebieskawego światła przestrzeń, krążące jak w sennych marach postacie. Mit poruszający wątki egzystencjalnej podróży, miłości i poświęcenia znajduje w omawianym przedstawieniu odpowiednią plastyczną oprawę. Wątpliwości może budzić jedynie scena finałowa, w której, zamiast według libretta rzucić się w wodną otchłań, Senta pada na ziemię i zostaje natychmiast otoczona przez pozostałych protagonistów. Mamy jedynie prawo się domyslać, że to wszystko, co do tej pory zostało nam przez reżysera pokazane, tak naprawdę rozgrywa się w rozgrzanym miłosną fascynacją umyśle Senty, która poprzez ten fizyczny upadek w pewien sposób powraca do realnego życia.

Holender,Marsylia 3

Przedstawienie w Marsylli wzbudza najwyższy podziw i zachwyt idealnie dobranym (z jednym wyjątkiem) zespołem solistów, z których każdy w pełni utożsamia się ze swoją rolą, a w dodatku – co najważniejsze – posiada wokalne warunki do jej przekonywującego kreowania.


Ricarda Merbeth jako Senta potrafi oddać wyizolowanie tej córki marynarza od otoczenia, które nie jest w stanie jej zrozumieć. Wyczuwamy u niej wyostrzoną wrażliwość, a jednocześnie nieugięte pragnienie uratowania skazanego na wieczną wędrówkę Holendra. Niemiecka sopranistka niemalże wbija słuchacza w fotel doskonale brzmiącym dołem skali, a zarazem porusza nas lekko atakowanymi wysokimi dźwiękami, które muszą się skutecznie przebić przez przenikliwe i donośne interwencje orkiestry.

Holender,Marsylia 4

Mamy tu zatem do czynienia z niebywałą alchemią pomiędzy napiętymi, symbolizującymi zerwanie Senty z realnym światem liniami wokalnymi i śpiewem przywołującym tę nieuchwytną tajemnicę, do której protagonistka nieugięcie dąży. Połączenie owych dwóch elementów składa się u Ricardy Marbeth na frapującą osobowość dramaturgiczną. W jej wydaniu stanowiąca ekspresyjne jądro opery ballada z drugiego aktu pozostanie z pewnością na długo w pamięci poruszonych słuchaczy. W roli Holendra występuje koreański bas Samuel Youn – podobnie jak Merbeth znany z Festiwalu w Bayreuth – bezbłędnie odnajdujący się w tej ponadczasowej i trwającej w stanie nieustannego oczekiwania postaci. W wybuchach złości wyczuwa się u niego również odpowiednio dozowane oznaki znużenia i przygnębienia, na szczęście uwolnione od ckliwych westchnień, tak bardzo rażących u wielu innych odtworców tej roli. Świetlistość jego górnych dźwięków kontrastuje z soczystością i szlachetnością basowego brzmienia, które potrafi wyrazić gwałtowne manifestacje rozpaczy wiecznego tułacza.


Z kolei młodzieńczy i żwawy charakter lirycznego tenora Tomislava Mužeka w partii Erika doskonale pasuje do bohatera ucieleśniającego tę„normalną”, czyli w pewnym sensie banalną, a ostatecznie nieszczęśliwą miłość delikatnego, wszak mimo wszystko męskiego i impulsywnego młodzieńca. Wreszcie bezbłędną niańką Mary jest swobodnie unikająca licznych wokalnych pułapek tej roli oraz bez wysiłku radząca sobie z przebiciem się przez chór i orkiestrę mezzosopranistka Marie-Ange Todorovitch, zaś w czarującej niemalże mozartowskimi akcentami partii Sternika korzystnie prezentuje się tenor Avi Klemberg.

Holender,Marsylia 5

Pozostaje jeszcze kontrowersyjny przypadek zasłużonego weterana scen lirycznych, basa Kurta Rydla, który ciekawie buduje sceniczną postać Dalanda, ale wywołuje przykre wrażenie rozchwianym i mocno już zmęczonym głosem. Przygotowany przez Pierre’a Iodice’a chór swym scenicznym zaangażowaniem i intensywnością brzmienia szybko odkupił winę rytmicznych niedokładności z początku przedstawienia.

Holender,Marsylia 6

Konstrukcja muzyczna Wagnerowskiego dzieła znajduje niezawodnego architekta w osobie stojącego na czele Orkiestry Opery w Marsylii Lawrence’a Fostera, który prowadzi narrację muzyczną szerokimi łukami, odpowiednio dozując napięcia, paroksystyczne i przywołujące sztorm wybuchy oraz momenty nacechowanego tęsknotą i cierpieniem wyciszenia. Każda grupa instrumentalna znajduje w tej partyturze szerokie pole do popisu i pod wodzą czujnego maestro z tych możliwości z prawdziwym kunsztem korzysta. Tym bardziej zatem szkoda, że zbyt tradycyjnie ustosunkowana do repertuaru lirycznego publiczność Marsylii nie wypełniła całkowicie sali teatru, o czym świadczyła spora liczba pustych miejsc. No cóż, nieobecni mogą tylko żałować nietrafnie podjętej decyzji.

                                                                          Leszek Bernat