Każda nowa inscenizacja Holendra tułacza – podobnie zresztą jak innych dzieł Wagnera – wbudza zawsze duże zainteresowanie, ale także wiele obaw. Te ostatnie wynikają z tego, że kolejne opery mistrza z Bayreuth posiadają tak bogate i wręcz niezgłębione pokłady znaczeń i sensów oraz tak rozbudowaną warstwę symboliczno-ideologiczną, iż zawsze istnieje ryzyko, że inscenizator tego obciążenia nie będzie w stanie udźwignąć, intelektualnie i koncepcyjnie.
Tym razem o wystawianej na scenie Opery w Marsylii produkcji nie można się wypowiadać w kategoriach nowości, gdyż była już ona prezentowana na zeszłorocznej edycji francuskiego Festiwalu Chorégies d’Orange. Różnica polega jednak na tym, że wówczas pokazano ją w warunkach plenerowych, w amfiteatrze i na tle potężnego, zabytkowego muru, zaś obecnie została ona dostosowana do dysponującego dość ograniczoną powierzchnią teatru w Marsylii. Autorem tej scenicznej realizacji jest francuski reżyser Charles Roubaud, którego wspomaga wierna mu już od dawna ekipa w osobach Emmanuelle Favre (dekoracje), Katia Duflot (kostiumy) i Marc Delamézière (oświetlenie). W jego wizji legendarny Holender, przeklęty żeglarz, jest zgodnie z librettem rodzajem krążącego po oceanach widma czy ducha, a zarazem, poprzez swoją nostalgiczną wrażliwość, człowiekiem. Ponieważ chodzi tutaj o ponadczasowy mit, reżyser konksekwentnie pokazuje, iż owa skazana na wieczną włóczegę postać może zaistnieć tylko w świadomości tych, którzy w ów mit wierzą, w szczególności w świadomości Senty.
Dlatego w ujęciu Roubauda rzeczywistość miesza się z nadnaturalnością, co znajduje swój najpełniejszy wyraz w scenie, w której za sprawą świetnie prowadzonej reżyserii świetlnej nadmorska skała zamienia się w starą i zniszczoną nawę Holendra. Z kolei kiedy obserwujemy zsuwające się po boku zardzewiałego i zjawiskowego statku sylwetki, to też nie wiemy, czy chodzi na pewno o opuszczających pokład marynarzy czy istniejące tylko w podświadomości Senty duchy.
Odpowiednią atmosferę tworzą wyświetlane w głębi pudła scenicznego widoki rozszalałego morza, pusta i wypełniona wzbudzającymi niepokój rzutami przyciemnionego i niebieskawego światła przestrzeń, krążące jak w sennych marach postacie. Mit poruszający wątki egzystencjalnej podróży, miłości i poświęcenia znajduje w omawianym przedstawieniu odpowiednią plastyczną oprawę. Wątpliwości może budzić jedynie scena finałowa, w której, zamiast według libretta rzucić się w wodną otchłań, Senta pada na ziemię i zostaje natychmiast otoczona przez pozostałych protagonistów. Mamy jedynie prawo się domyslać, że to wszystko, co do tej pory zostało nam przez reżysera pokazane, tak naprawdę rozgrywa się w rozgrzanym miłosną fascynacją umyśle Senty, która poprzez ten fizyczny upadek w pewien sposób powraca do realnego życia.
Przedstawienie w Marsylli wzbudza najwyższy podziw i zachwyt idealnie dobranym (z jednym wyjątkiem) zespołem solistów, z których każdy w pełni utożsamia się ze swoją rolą, a w dodatku – co najważniejsze – posiada wokalne warunki do jej przekonywującego kreowania.
Ricarda Merbeth jako Senta potrafi oddać wyizolowanie tej córki marynarza od otoczenia, które nie jest w stanie jej zrozumieć. Wyczuwamy u niej wyostrzoną wrażliwość, a jednocześnie nieugięte pragnienie uratowania skazanego na wieczną wędrówkę Holendra. Niemiecka sopranistka niemalże wbija słuchacza w fotel doskonale brzmiącym dołem skali, a zarazem porusza nas lekko atakowanymi wysokimi dźwiękami, które muszą się skutecznie przebić przez przenikliwe i donośne interwencje orkiestry.
Mamy tu zatem do czynienia z niebywałą alchemią pomiędzy napiętymi, symbolizującymi zerwanie Senty z realnym światem liniami wokalnymi i śpiewem przywołującym tę nieuchwytną tajemnicę, do której protagonistka nieugięcie dąży. Połączenie owych dwóch elementów składa się u Ricardy Marbeth na frapującą osobowość dramaturgiczną. W jej wydaniu stanowiąca ekspresyjne jądro opery ballada z drugiego aktu pozostanie z pewnością na długo w pamięci poruszonych słuchaczy. W roli Holendra występuje koreański bas Samuel Youn – podobnie jak Merbeth znany z Festiwalu w Bayreuth – bezbłędnie odnajdujący się w tej ponadczasowej i trwającej w stanie nieustannego oczekiwania postaci. W wybuchach złości wyczuwa się u niego również odpowiednio dozowane oznaki znużenia i przygnębienia, na szczęście uwolnione od ckliwych westchnień, tak bardzo rażących u wielu innych odtworców tej roli. Świetlistość jego górnych dźwięków kontrastuje z soczystością i szlachetnością basowego brzmienia, które potrafi wyrazić gwałtowne manifestacje rozpaczy wiecznego tułacza.
Z kolei młodzieńczy i żwawy charakter lirycznego tenora Tomislava Mužeka w partii Erika doskonale pasuje do bohatera ucieleśniającego tę„normalną”, czyli w pewnym sensie banalną, a ostatecznie nieszczęśliwą miłość delikatnego, wszak mimo wszystko męskiego i impulsywnego młodzieńca. Wreszcie bezbłędną niańką Mary jest swobodnie unikająca licznych wokalnych pułapek tej roli oraz bez wysiłku radząca sobie z przebiciem się przez chór i orkiestrę mezzosopranistka Marie-Ange Todorovitch, zaś w czarującej niemalże mozartowskimi akcentami partii Sternika korzystnie prezentuje się tenor Avi Klemberg.
Pozostaje jeszcze kontrowersyjny przypadek zasłużonego weterana scen lirycznych, basa Kurta Rydla, który ciekawie buduje sceniczną postać Dalanda, ale wywołuje przykre wrażenie rozchwianym i mocno już zmęczonym głosem. Przygotowany przez Pierre’a Iodice’a chór swym scenicznym zaangażowaniem i intensywnością brzmienia szybko odkupił winę rytmicznych niedokładności z początku przedstawienia.
Konstrukcja muzyczna Wagnerowskiego dzieła znajduje niezawodnego architekta w osobie stojącego na czele Orkiestry Opery w Marsylii Lawrence’a Fostera, który prowadzi narrację muzyczną szerokimi łukami, odpowiednio dozując napięcia, paroksystyczne i przywołujące sztorm wybuchy oraz momenty nacechowanego tęsknotą i cierpieniem wyciszenia. Każda grupa instrumentalna znajduje w tej partyturze szerokie pole do popisu i pod wodzą czujnego maestro z tych możliwości z prawdziwym kunsztem korzysta. Tym bardziej zatem szkoda, że zbyt tradycyjnie ustosunkowana do repertuaru lirycznego publiczność Marsylii nie wypełniła całkowicie sali teatru, o czym świadczyła spora liczba pustych miejsc. No cóż, nieobecni mogą tylko żałować nietrafnie podjętej decyzji.
Leszek Bernat