Przegląd nowości

Z głębi teatralnego klanu

Opublikowano: poniedziałek, 30, marzec 2015 01:14

Przed wielu laty pośród wrocławskich artystów baletu szczególną sympatią cieszyła się Maria Pipkowa. Uroda, talent, wdzięk, ale również uczciwość, przyzwoitość i duże poczucie więzi z otoczeniem zapewniło jej długoletnie trwanie w zespole baletowym Opery Dolnośląskiej. Nazwisko odziedziczyła po wybitnym czeskim dyrygencie operowym Oldřichu Pipku, który w latach 50. tych związany był z Wrocławiem i został mężem naszej artystki.

Ale nie jedynym. Była również żoną wybitnego wrocławskiego menagera Mariana Wawrzynka, wieloletniego dyrektora Teatru Polskiego. Z innego małżeństwa pochodzi jej córka Krystyna Preis, późniejsza szefowa sekretariatu Opery, również w latach moich dyrekcji. Z czasem objęła kierownictwo działu pracy artystycznej i od niemal 30 lat jest operowym koordynatorem, że lepszego trudno sobie wyobrazić. Krystyna jest matką wybitnej aktorki Kingi Preis, najmłodszej reprezentantki tego niezwykłego nadodrzańskiego teatralnego klanu.

W międzyczasie Maria Pipkowa-Wawrzynkowa-Daniewska (bo również pod tym nazwiskiem występowała na scenie), czyli matka Krystyny i babka Kingi związała się w latach 60. tych z młodym tancerzem Januszem Łaznowskim. Po pierwszych latach występów na scenie osiągnął upragniony poziom solisty i przez prawie 30 lat swym talentem, pasją i pracowitością wiernie służył sztuce baletowej Wrocławia.

Poprzez wieloletni trwały i szanowany związek z Pipkową i jej klanem Janusz stał się postacią cenioną, lubianą, dostrzeganą jako artysta nie tylko utalentowany, ale inteligentny, oczytany, mądry i przyjacielski. Początkowo tańczył zadania zespołowe i małe rólki. Między innymi był Kotem w Pinokio, werblistą w Coppelii, Assenem w Pieśni o tęsknocie, Mysim Królem w Dziadku do orzechów, Koniem w Oczarowaniu, Grajkiem w Harnasiach, drużbą w Weselu w Ojcowie, przyjacielem Feba w Dzwonniku z Notredame, gladiatorem w Spartakusie, Hiszpanem w Kopciuszku. Z czasem zatańczył większe role: Nuralli w Fontannie Bachczysaraju, Mercutio w Romeo i Julii, Hilarion w Gizelle, Eros w Miłości Orfeusza, Arlekin w Mandragorze i tytułowy Peer Gynt.


Jako tancerz charakterystyczny o drobnej posturze wyróżniał się sprawnością ruchową, temperamentem, dobrym opanowaniem różnych technik tańca i kreatywnością odtwarzanych postaci. Stworzył wspaniałą rolę Ucznia w prapremierze Rzeźb Mistrza Piotra w choreografii Teresy Kujawy. Podczas  Jeziora Łabędziego lubiłem patrzyć jak tańczył rolę Błazna. Zwłaszcza finał III aktu, gdzie choreograf Stanisław Miszczyk ułożył trefnisiowi wielką scenę rozpaczy po nieszczęściu, jakie spotkało Księcia. Łaznowski w tej roli przechodził samego siebie.

Kiedy wróciłem do Wrocławia w roku 1980  byłem świadkiem, jak Janusz działając w podziemiu zorganizował koncert dla strajkujących robotników w zajezdni tramwajowej przy ul. Grabiszyńskiej. Na jego konspiracyjne wezwanie stawili się najlepsi śpiewacy, tancerze i muzycy Opery z Robertem Satanowskim jako dyrygentem i Wojciechem Dzieduszyckim w roli prowadzącego.

Podczas mojej trzeciej kadencji we Wrocławiu (1989-1991) Janusz Łaznowski już nie tańczył. Był działaczem „Solidarności” Regionu Dolny Śląsk. Ówczesny szef kultury Urzędu Miasta Wrocławia Paweł Skrzywanek opowiadał mi, jak ważną rolę odegrała mediacja Łaznowskiego w sporze Ewy Michnik ze strajkującym zespołem Opery.

Nie znam drugiego przykładu artysty (zwłaszcza baletu) który tkwiąc tak głęboko w swej sztuce, klanie teatralnym (później ożenił się również z tancerką) i własnym środowisku, dokonał tak dalekiej i dogłębnej metamorfozy. Swą osobowością, charyzmą, wiedzą i kulturą osobistą po latach służby sztuce zdobył zaufanie, szacunek i akceptację środowiska robotniczego w niełatwych czasach przełomu. Został wybitnym związkowcem, przewodniczącym Regionu aż przez trzy kadencje w latach 1998-2010, a następnie członkiem Komisji Krajowej i jej prezydium.

Niechaj tym wszystkim niech się zajmą historycy. Mnie pozostaje rzewne wspomnienie o niezwykłym artyście, który 11 marca 2015 roku opuścił nas po długiej chorobie. Ludzie teatru, a zwłaszcza publiczność powinna być z niego dumna. Zwłaszcza we Wrocławiu.

                                                                            Sławomir Pietras