Przegląd nowości

„Makbet” Verdiego w Grand Théâtre de Genève

Opublikowano: piątek, 22, czerwiec 2012 19:34

Christof Loy należy obecnie do grona najlepiej rozpoznawalnych reżyserów operowych, których kreacje wywołują wiele polemik i kontrowersji, manifestacje zachwytu, ale także i ostre protesty. Już od wielu lat współpracuje on z Grand Théâtre de Genève, chociaż trzeba od razu powiedzieć, że nie wszystkie jego pokazane w genewskiej placówce inscenizacje wzbudziły entuzjazm publiczności.

Genewa 1

Na przykład bezpardonową krytyką przyjęte zostały dziwaczne i - ogólnie rzecz ujmując - nudne realizacje Pani Jeziora Rossiniego (2009-2010) i Nieszpory sycylijskie Verdiego (2010-2011). Z tym większym zaciekawieniem i niemałymi obawami wybrałem się do Genewy na jego nową inscenizację Makbeta Verdiego, dzieła, które już od bardzo dawna nie było umieszczane na afiszu tego teatru. Ku mojemu pozytywnemu zaskoczeniu wizja Loya pozbawiona jest tym razem prowokacyjnych nadużyć, naciąganych przeinaczeń czy niczym nie uzasadnionych transpozycji, trzyma się wiernie libretta (wywiedzionego z dzieła Szekspira) Francesco Marii Piave i poraża widza wprost niesamowitą siłą ekspresji.


Jej ogólna tonacja - w zakresie dekoracji, strojów (autorstwa Ursuli Rezenbrink) i oświetlenia - kojarzy się nieodparcie z niemieckim ekspresjonizmem filmowym z początku ubiegłego wieku, którego najwybitniejszym przedstawicielem był Fritz Lang. Cała akcja rozgrywa się tutaj w monumentalnej scenografii Jonasa Dahlberga, przywołującej ponure wnętrze zamku Makbeta, wraz z jego nieprzyjaznymi przestrzeniami, sekretnymi przejściami i wznoszącymi się w oddali ogromnymi schodami.

Genewa 2

Wyświetlane w głębi cienie róż nawiązują już wyraźnie do przepowiedni zapowiadającej moment, w którym „las Birnam podejdzie pod zamkowe mury”, co z kolei będzie znakiem nadchodzącego dla Makbeta niebezpieczeństwa.

Genewa 3

Christoph Loy rozpoczyna przedstawienie przypomnieniem sceny koszmarnych halucynacji z finału opery i tym samym ujmuje cały spektakl w „nawias”, wypełniając go atmosferą strachu, której źródłem są zbrodnicze impulsy kierujące zachowaniem głównych bohaterów. Po podniesieniu kurtyny obserwujemy krążące za tiulowym ekranem, ubrane na czarno i wzbudzające niepokój bladą cerą postacie, poruszające się jak senne mary i przenoszące nas w przerażające sfery rzeczywistości.


W pewnym momencie na schodach ukazuje się jak nocna zjawa Lady Makbet i trzymając w ręku świecę powolnym krokiem zmierza jakby pod wpływem somnambulizmu na proscenium, gdzie kładzie się na deskach. Zresztą całe przedstawienie utrzymane jest w tej właśnie estetyce, której mocnym przejawem jest na przykład także widok brodatych czarownic-nietoperzy, będących z pewnością stworami pochodzącymi z chorobliwej wyobraźni Makbeta.

Genewa 4

Niesamowite wrażenie wywiera fantastycznie prowadzona przez Bernda Purkrabeka reżyseria świateł, zanurzająca całą powierzchnię sceniczną w bez przerwy ulegających zmianie, subtelnie cieniowanych i „płynnych” czarno-białych barwach, tak bardzo charakterystycznych dla wspomnianego nurtu sztuki filmowej.

Genewa 5

Doprawdy trudno pozostać obojętnym wobec tych przygnębiających i ponurych efektów plastycznych, które w niejednym momencie przyprawiają widza o ciarki na plecach. I jeśli musiałbym się na siłę dopatrywać w tej doskonałej realizacji jakichś słabych punktów, to wskazałbym może na nie do końca przekonujące scenki baletowe w układzie Thomasa Wilhelma, który - jak rozumiem - usiłował za ich pomocą ukazać w dość parodystycznym stylu historię życia tytułowego protagonisty. Uczynił to w zaiste atrakcyjnym, choć w moim przekonaniu prawie nieczytelnym stylu. Najważniejsze, że nie zburzyło to atmosfery całej wizji Loya i nie osłabiło jej wprost nieprawdopodobnej siły oddziaływania.


Dużo poważniejsze wątpliwości wzbudza obsada dwóch głównych ról: Jennifer Larmore jako Lady Makbet i Davide Damiani jako ulegający jej krwawym zapędom król Makbet. Otóż Larmore jest wybitną artystką, która swoją błyskotliwą karierę zbudowała głównie w oparciu o repertuar Mozarta, Rossiniego, Belliniego. Jej lekki i jasno zabarwiony mezzosopran doskonale zdaje egzamin w stylu bel canto, natomiast zupełnie się nie sprawdza w wymagającej dramatycznej mocy, ciemnej barwy i nawet pewnej drapieżności partii Verdiowskiej, z którą zresztą amerykańska śpiewaczka zmierzyła się w omawianej realizacji po raz pierwszy.

Genewa 6

Precyzyjnie prowadzone frazy, przyjemne dla słuchacza brzmienie jej solidnie wykształconego głosu, doskonała dykcja czy emanująca elegancją osobowość sceniczna nie są przecież w stanie zastąpić umiejętności zbudowania postaci tej wiedzionej bezgraniczną ambicją, dążeniem do władzy za wszelką cenę i żądnej krwi kobiety. Z kolei David Damiani ma poważne kłopoty z intonacją, emisją i pewnym prowadzeniem swego barytonu, który w miarę upływu czasu niepokoi coraz większymi oznakami zmęczenia. Wprawdzie Verdi rekomendował do tej roli wokalistę o „brzydkim” głosie,  zdolnym do przekazania potworności  króla-mordercy, ale chodziło mu też o głos o dużej mocy i pozostajacy pod pełną kontrolą wykonawcy, czego w tym genewskim wykonaniu właśnie najbardziej brakuje.


Na szczęście nie zawodzą pozostali członkowie zespołu solistów, a niektórzy z nich dostarczają słuchaczom wiele wspaniałych doznań. Mam tu szczególnie na myśli wręcz porażającego głębokim, gęstym i nasyconym ciemną barwą basem Christiana Van Horna w partii Banko, dysponującego doskonale brzmiącym we wszystkich rejestrach tenorem Andreę Caré z powodzeniem kreującego postać Makdufa i przykuwającą uwagę perfekcyjnie prowadzonym mezzosopranem Natalię Gavrilan w roli Damy dworu.

Genewa 7

Prawdziwą rewelacją okazała się przemyślana w każdym szczególe, konsekwentnie, sugestywnie i z dużą ekspresją prowadzona realizacja muzyczna Verdiowskiego dzieła, którą dyrektor Tobias Richter powierzył niemieckiemu dyrygentowi Ingo Metzmacherowi.

Genewa 8

Ten działający głównie w Niemczech i praktycznie w krajach frankofońskich nieznany kapelmistrz imponuje oryginalnym podejściem do teatru muzycznego, umiejętnością budowania przejrzystej konstrukcji i stałą troską o utrzymywanie dramaturgiczno-dźwiękowej spójności całej interpretacji. Pod jego batutą Orchestre de la Suisse Romande poraża rozległą skalą płynnego ruchu, bezbłędnym zakreślaniem zróżnicowanych planów dynamicznych, pulsującą wewnętrznym nerwem narracją muzyczną. Doprawdy trudno pozostać obojętnym wobec nieprawdopodobnej siły oddziaływania tego przesiąkniętego atmosferą grozy przedstawienia.

                                                                                              Leszek Bernat