Obie panie zobowiązały się unikać wszelkiego kontaktu z obcymi mężczyznami podczas nieobecności krzyżowców i - w przeciwieństwie do zakończenia wspomnianej ballady - hrabiemu Ory nie uda się osiągnąć niemoralnego celu, bo cnota hrabiny zostanie uratowana za sprawą niespodziewanego powrotu uczestników wyprawy. Taka też jest treść zredagowanego przez Scribe’a i Delestre’a-Poirsona libretta dwuaktowej opéra comique Hrabia Ory, powstałej w trzy lata po premierze Podrózy do Reims i od razu cieszącej się ogromną popularnością. Później zniknęła ona na wiele lat z afisza, prawdopodobnie z powodu wymagających nieprzeciętnych belkantowych umiejętności partii wokalnych, a ponownie powróciła do repertuaru dopiero w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Niezależnie jednak od jej błyskotliwych inscenizacji (na przykład na festiwalach w Pesaro i w Aix-en-Provence czy w Operze Lyońskiej), istnieje jeszcze dzisiaj tendencja do przyklejania Hrabiemu Ory etykietki dzieła drugoplanowego, skomponowanego w pośpiechu i wykorzystującego materiał z innych kompozycji Rossiniego. Podkreślmy od razu bezzasadność tych argumentów, bo zarzucanie włoskiemu twórcy stosowanie autocytatów, bardzo rozpowszechnionej wówczas praktyki, nie ma najmniejszego sensu i nie zmienia faktu, że mamy tu do czynienia z syntezą sztuki Rossiniego, w pełni odpowiadającą oczekiwaniom rozsmakowanej jednocześnie we włoskiej opera buffa i kształtującej się tradycji francuskiej opéra comique publiczności. Zresztą dzisiejszy odbiorca też może docenić łatwość, z jaką kompozytor porusza się pomiędzy tymi dwoma gatunkami, i jest w stanie się zachwycić sposobem, w jaki łączy on szczery, zdrowy i pozbawiony wulgarnych akcentów humor z poruszającą delikatnością.
Te wszystkie cechy opery zostały z powodzeniem wyeksponowane w pokazywanej właśnie w Marsylii, a iskrzącej się radością, feerycznej i orzeźwiającej inscenizacji Frédérica Bélier-Garcia, przygotowanej w koprodukcji z Angers Nantes Opéra. Nie ma w niej żadnych odkrywczych pomysłów czy odczytywania „na nowo” bezpretensjonalnej przecież treści, natomiast mamy tu do czynienia ze świetną, czasami nieco frywolną, lekką jak bąbelki z szampana i prowadzoną z przymrużeniem oka zabawą. Dużo satysfakcji dostarcza atrakcyjna, utrzymana w żywych barwach oraz ulegająca szybkim i zręcznie przeprowadzanym transformacjom realizacja plastyczna.
Autorami funkcjonalnej i przywołującej średniowieczną estetykę scenografii są Jacques Gabel i Claire Sternberg, którzy w pierwszym akcie ukazują ułożony na paru poziomach trawnik, symetrycznie ustawione drzewa czy umieszczony w dalszej perpektywie pejzaż, którego rozsuwające się części odsłaniają fragmenty zamku, zaś w drugim - zbiorową łaźnię (w której dyskretnie zażywają kąpieli nagie dziewczęta), zamieniającą się w wyznaczoną na miejsce noclegu dla fałszywych sióstr zakonnych przestrzeń, zamkniętą z tyłu rażąco czerwoną kotarą, jakby dla symbolicznego zilustrowania zrodzonego z niepohamowanej żądzy hrabiego planu. Podobają się też wymyślone przez Catherine Leterrier mieniące sie wieloma barwami kostiumy, które - zważywszy na dokonywane bez przerwy przed nami przebieranki - odgrywają w przedstawieniu ważną rolę, już chociażby dlatego, że podkreślają dwuznaczność postaci i tworzonych przez nie sytuacji. Ponieważ wszystkie szczegóły tej zabawnej, nie zostawiającej miejsca na przypadek inscenizacji zostały skrupulatnie dopracowane i wyregulowane jak szwajcarski zegarek, dajemy się chętnie „wrzucić” w ten nieustający wir komicznej i prowadzonej z ironicznym dystansem akcji, w której poszczególni protagoniści ulegają miłosnym porywom, oszukują, udają kogoś innego i działają w stałym pośpiechu, w obawie przed odkryciem ich nie zawsze godnych pochwały zamiarów.
Gra aktorska jest zresztą prowadzona w taki sposób, aby wciągnąć w nią widzów, żeby czuli się oni może nie tyle uczestnikami, co świadkami tych libertyńskich „podchodów”. A jeśli owa reżyserska koncepcja bez zarzutu funkcjonuje, to dzieje się tak dzięki wyraźnie świetnie się na scenie bawiącemu zespołowi wykonawców, w którym znaleźli się artyści o nieprzeciętnych walorach wokalnych i wrodzonej - jak się wydaje - vis comica. Niekwestionowaną „królową” przedstawienia jest porywająca fantastycznie brzmiącym i niezwykle sprawnym we wszystkich rejestrach sopranem, a także pełną wdzięku i elegancji grą sceniczną Annick Massis, śpiewająca partię hrabiny Adeli, stanowiącą już od wielu lat jedno z jej popisowych emploi. U jej boku, w roli przebiegłego pazia Isoliera, występuje czarująca muzykalnością i giętkością solidnego mezzosopranu Stéphanie d’Oustrac oraz wzbogacająca spektakl swym wulkanicznym temperamentem i wokalnymi kompetencjami Marie-Ange Todorovitch jako dama Ragonda.
Nie zawodzą też Diana Axentii (Alicja), Jean-François Lapointe (Raimbaud) i wzbudzający oklaski głęboko brzmiącym basem Nicolas Courjal (Perceptor). Pewne zastrzeżenia można by tylko sformułować w stosunku do śpiewającego partię tytułową, a wyraźnie niedysponowanego Marc Laho, który wszakże przy innych okazjach dał się poznać w tej roli od jak najlepszej strony. Omawiana produkcja porywa swym teatralnym rytmem i nie pozostawia widzowi ani chwili wytchnienia w dużej mierze dzięki precyzyjnej, wirtuozowsko-dynamicznej, a niekiedy wręcz brawurowej interpretacji prowadzącego Orchestre de l’Opéra de Marseille Roberto Rizzi Brignoliemu, który unika wszelkich przerysowań i trywialności, uwydatniając melodyczną hojność i spontaniczność inwencji Rossiniego. Nieprzeciętny zmysł teatralny tego ostatniego wzbudza jeszcze dzisiaj entuzjastyczne reakcje publiczności, czego dowodem był gorący aplauz rozlegający się na widowni marsylskiej placówki.
Leszek Bernat