Przypomnijmy, że Laurent Pelly wyreżyserował aż dziewięć dzieł Offenbacha, w tym sześć właśnie na scenie lyońskiej. Życie paryskie jest w założeniu jego twórców krytyką mieszczaństwa z okresu II Cesarstwa Francuskiego, jednak Pelly przeniósł całą akcję do czasów nam współczesnych i trzeba od razu powiedzieć, że wymowa operetki nie straciła w tej inscenizacyjnej transpozycji niczego ze swojej aktualności, albowiem wszystkie kreowane przed nami odsłony znajdują pełne odzwierciedlenie w znanej nam rzeczywistości. Już na samym początku widzimy paryski dworzec (Chantal Thomas - scenografia, Joël Adam - oświetlenie), na którym dwóch zaprzyjaźnionych panów oczekuje na ich wspólną byłą kochankę. Panujący tu bałagan i zamęt są doskonale znane współczesnym podróżnym: dźwigający bagaże i rozmaite pakunki pasażerowie biegają tam i z powrotem, potrącają się nawzajem, nerwowo zmieniają perony w zależności od nadawanych przez megafony informacji o odwołaniu lub opóźnieniu pociągów. Owe komunikaty podawane są przez siedzącą przed mikrofonem panienkę (wyborna wokalnie i aktorsko Claire Delgado-Boge), która równie obojętnym tonem uprzedza o obecności złodziejaszków, zakazie palenia papierosów i pozostawiania bagaży bez opieki, co o zmianach w rozkładzie jazdy. Na scenie pojawia się coraz więcej podróżnych, rozstawiane są mające powstrzymać ich napór barierki, kierowca zaparkowanej w pobliżu taksówki jest zajęty goleniem się, a w widocznym nieopodal samochodzie można na przykład kupić hot-doga. Dostrzegamy też poddających podróżnych kontroli policjantów, których zdradzający rasistowskie nastawienie sposób zachowania się pozwala reżyserowi odnieść się do praktykowanej we Francji polityki emigracyjnej. Również nagłe pojawienie się manifestujących pracowników kolei jest aż za dobrze francuskim widzom znanym i wywołującym przykre skojarzenia widokiem, przypominającym, że ich kraj bije światowe rekordy w zakresie strajkowej gotowości niemalże wszystkich grup pracowniczych: przecież kompletnie sparaliżowany transport nie jest nad Sekwaną żadną nowością.
Postać szwedzkiego barona Gondremarcka przywołuje z kolei zjawisko turystyki seksualnej uprawianej przez niejednego odwiedzającego Paryż cudzoziemca - lub cudzoziemkę - („napchać się potąd"), przyjeżdżającego na podbój stolicy światowych rozkoszy. Pojawiający się w salonie pana Bobineta goście nie znają dobrych manier i zasad odpowiedniego zachowania się w towarzystwie, a zainteresowani są jedynie darmową „wyżerką" bez żadnych ograniczeń.
Przebierający się za przedstawicieli tzw. wyższych warstw służący zwracają uwagę na odrzucającą hipokryzmem grę pozorów, w której każdy stara się zająć nie przysługujące mu, a często po prostu „kupione" za pieniądze miejsce. Natomiast pojawiający się w tłumie podróżnych i ociekający złotem Brazylijczyk („Je suis Brésilien, j'ai de l'or") symbolizuje tutaj wszechobecny w dzisiejszych czasach przemyt narkotyków, pozwalający uprawiającym go osobnikom budować wprost nieprawdopodobne fortuny.
Takich nawiązujących do naszej rzeczywistości odwołań i sygnałów jest w omawianej inscenizacji dużo więcej, a obraz skorumpowanego, samoistnie się wyniszczającego i uprawiającego szaloną pogoń za doraźnymi przyjemnościami społeczeństwa doprawdy nie może nam być obcy. Reżyser poraża niebywałą zdolnością do uwydatniania przywar ludzkich, wyostrzonym zmysłem obserwacyjnym, trafnością charakterystyki poszczególnych postaci. Jego przesiąknięta przednim i subtelnym humorem wizja zamienia się coraz bardziej w jakieś zbiorowe delirium. Wszystko jest tu dopracowane w najdrobniejszym szczególe, a nagromadzenie najrozmaitszych efektów i gagów przyprawia widza o zawrót głowy. Komiczne bufonady i celna karykatura świadczą o niewyczerpanej wyobraźni francuskiego reżysera, podobnie jak krótkie scenki odgrywane przed opuszczoną kurtyną w trakcie zmiany dekoracji (np. zamiatacz uliczny wrzucający pijaną kobietę do kosza na śmieci).
Mamy tu wszakże do czynienia z humorem czarnym, zgryźliwym, choć nie pozbawionym pewnej czułości, bo każdy pilnie obserwujący kolejne epizody odbiorca musi się poczuć nieco nieswojo uświadamiając sobie, że oto reżyser ustawił przed nim rodzaj zwierciadła, w którym może się on przejrzeć i dostrzec niezbyt pozytywny wizerunek świata, w którym przyszło mu egzystować i który on sam ma często tendencję uważać za całkowicie normalny. Doprawdy zmysł teatralny Pelly'ego i jego umiejętność precyzyjnego budowania każdej, nawet pozornie mało widocznej czy znaczącej scenki wzbudza szczery podziw.
Do sukcesu wznowionej inscenizacji przyczynia się doborowa obsada wykonawcza z Laurentem Naouri w roli obłudnego barona Gondremarcka na czele. Obok niego na scenie panują niepodzielnie tacy artyści jak doskonały aktorsko Jean-Sébastien Bou ucieleśniający młodego arystokratę Raoula de Gardefeu, Boris Grappe wzbudzający salwy śmiechu w partii rywalizującego z tym ostatnim Bobineta, Blandine Staskiewicz występująca jako czarująca Metelle, komiczna Michelle Canniccioni jako baronowa Gondremarck, wywołująca gorący aplauz swobodą gry scenicznej i wokalnymi popisami Sophie Marin-Degor w roli panny Gabrieli czy pochodzący z Turcji tenor Tansel Akzeybek w charakterystycznej partii Brazylijczyka.
Nie zawodzą też świetnie przygotowany przez Alana Woodbridge'a chór i realizująca choreografię Laury Scozzi grupa baletowa. Kierownictwo muzyczne nad szczęśliwie wznowioną produkcją sprawuje stojący na czele Orchestre de l'Opéra de Lyon Gérard Korsten (obecny dyrektor muzyczny London Mozart Players i Symphonieorchester Vorarlberg w austriackiej Bregencji), którego interpretacja porywa fantazją, udzielającą się słuchaczom werwą i wyczuwalną radością oraz unikaniem powierzchownych efektów na rzecz wydobywania z partytury Offenbacha smakowitych i oryginalnych szczegółów orkiestracyjnych. Niezwykle to udane zwieńczenie kończącego się właśnie roku.
Leszek Bernat