Przegląd nowości

"Maria Stuarda" w Operze Śląskiej w Bytomiu

Opublikowano: środa, 21, grudzień 2011 16:30

Zrealizowana przez teatry operowe Poznania, Łodzi i Bytomia inscenizacja tej interesującej opery Gaetano Donizettiego miała 17 grudnia swoją premierę w tym ostatnim mieście. Tym razem odpuścimy sobie opis scenografii, która w każdym z wymienionych teatrów była taka sama, różniły ją i ograniczały jedynie wymiary sceny.

Ta w Bytomiu jest najmniejsza więc musiano włożyć sporo pracy w jej dostosowanie, ale efekt był tak samo korzystny jak w Poznaniu czy Łodzi. Tam i tutaj jej podstawą były utrzymane w tonacji szarej czerni proste ściany zamykające i ograniczające pudło sceny oraz system schodów i podestów będących terenem akcji scenicznej. Tę ponurą kolorystkę łamał w pierwszej scenie czerwony tron oraz najpierw czerwona jak krew suknia Elżbiety, która za chwilę została zmieniona na białą. W ostatniej scenie łamią ją białe lilie, którymi poddani żegnają swoją królową.


Podobnie ma się sprawa z reżyserią, która przenoszona ze sceny na scenę nie utraciła niczego ze swojej dramaturgicznej zwartości i wyrazistości. Szczególnie w jasno poprowadzonej konfrontacji obu władczyń, co daje pełne pole do popisu wykonawczyniom partii Elżbiety i Marii. Szwajcarski reżyser Dieter Kaegi podporządkowując się muzyce ograniczył swoją pracę do eksponowania światłem na scenie tych postaci, które w danym momencie akcji są najważniejsze.

A najważniejsze w tym przedstawieniu jest wyeksponowanie konfliktu między dwiema królowymi. To wystarczyło by odebrać przedstawienie jako spójne i budowane prostymi środkami, choć chwilami zbyt statyczne. Szczególne efektownie wypadła w tej inscenizacji scena finałowa poprowadzona w lekkim półmroku z tańczącymi na ścianach cieniami co przydało jej tajemniczej i narastającej grozą aury.

Bohaterką bytomskiej premiery była bez wątpienia Karina Skrzeszewska w partii tytułowej bohaterki. Wokalnie zachwycała nienaganną emisją, nośnymi pianami i dobrym legato. Wyważona ekspresja, piękne wyrównane brzmienie jej szlachetnie brzmiącego sopranu oraz świetnie realizowana koloratura i kultura muzyczna pomogły jej w subtelnym kreśleniu głosem dramatu Marii Stuard, królowej Szkocji. Jej kreacja budowana właściwą dramaturgią oraz ekspresją miała odpowiednie napięcie emocjonalne i siłę wyrazu.


Justynie Dyli w roli Elżbiety jakoś od samego początku zabrakło pasji i wyrazistej ekspresji w tworzeniu obrazu swojej bohaterki. Najbardziej było to widoczne w scenie konfrontacji obu władczyń. Na dodatek wokalnie była zaledwie poprawna, jej głosowi zbyt często brakowało mocy i blasku. Wszystko to razem złożyło się na wykreowanie mało przekonującego obrazu Elżbiety, królowej Anglii.

Podobnie ma się rzecz z Tomaszem Urbaniakiem, który co prawda dysponuje interesującym w brzmieniu tenorem. Nie da się jednak śpiewać belcantowej partii Roberta Leicestera bez umiejętności prowadzenia legata, finezyjnego operowania barwą i dynamiką głosu, a tego właśnie w jego kreacji najbardziej mi brakowało. Za to z satysfakcją słuchałem śpiewu panów Włodzimierza Skalskiego, Lord Cecil i Bogdana Kurowskiego w partii Talbota. W obu przypadkach mieliśmy też doczynienia z interesującymi kreacjami aktorskimi.   

Krzysztof Dziewięcki przygotował orkiestrę bardzo rzetelnie, zadbał też o właściwe proporcje brzmienia na linii soliści orkiestra oraz o precyzję scen ansamblowych. Szkoda tylko, że w jego interpretacji dominowały czasami zbyt wolne tempa przez co ucierpiała belcantowa lekkość, uroda i subtelna melodyjność muzyki Donizettiego. Nie do końca też przekonywało mnie budowanie w muzyce klimatu narastającego dramatu obu głównych bohaterek.  

                                                                                             Adam Czopek