Przegląd nowości

622 upadki Jontka

Opublikowano: wtorek, 27, grudzień 2011 13:52

Nic tak dobrze nie działa na wyobraźnię, jak odświeżenie starego tematu. Zadania tego podjął się Teatr Wielki - Opera Narodowa zapewniając nowej inscenizacji Halki Stanisława Moniuszki jak najlepszą obsadę wykonawczą i powierzając ułożenie całości młodej i ambitnej kreatorce scenicznych elukubracji. Ale przede wszystkim trzeba zacząć od strony muzycznej, która wypadła pod każdym względem znakomicie. Pałeczkę dyrygencką ujął w dłonie Marc Minkowski, który w swojej błyskotliwej drodze artystycznej przebył już chyba wszystkie epoki i style, ostatnio zakotwiczając na polskim, zgrzebnym podwórku muzycznym, i z zapałem godnym „Strasznego Dworu" podjął się poprowadzenia opery nr 1. z narodowego repertuaru.

 

Orkiestra pod jego ręką spisała się na medal, jeśli nie liczyć wstępnej solówki na nie dostrojonej waltorni. Przyznać jednak trzeba, że Minkowski sprawdził się pod każdym względem; nie pozwalał zespołowi instrumentalistów na zagłuszanie śpiewaków, z werwą i wyczuciem rytmu podrywał muzyków w kanale do polskich i góralskich tańców, nadawał szybsze niż zwykle tempa, ratował spóźniających się solistów przed mijaniem się z akompaniamentem i w ogóle czarował swoim entuzjazmem, nie zapominając przy tym o dedykowaniu całej premiery pamięci Vaclawa Havla. Komplementy składane na ręce orkiestry można też powtórzyć w przypadku chóru.


Ale prawdziwymi ozdobami spektaklu byli soliści. Wreszcie naród polski wydał na świat rasową wykonawczynię roli Halki, cudownie operującą głosem Wiolettę Chodowicz, znakomicie tworzącą nastrój liryczny w piano i ze spintowym forte, a przy tym umiejącą kreować wiarygodną postać dziewczyny z ludu, której się zachciało zakosztować „pańskiej" miłości.

Paniczem co się zowie był Artur Ruciński, młodzieniec elegancki, z utrefionymi włosami i obciętymi równo paznokciami, w smokingu i słuckim pasie. Wspaniale partnerował  Wiletcie Chodowicz , zaś jego sceniczna żona Zofia (Małgorzata Pańko) pojawiająca się w efektownych sukniach balowych urzekała subtelną urodą i ciekawym, choć może zbytnio rozwibrowanym głosem. Całkiem bez wibracji, nieco „fajansowy" tenor Rafała Bartmińskiego brzmiał mocno, donośnie, szkoda że śpiewak ten mimo filmowych warunków scenicznych zachowywał się drętwo.

Wyrazistą rolę stworzyli też Mieczysław Milun jako stary i schorowany Stolnik, oraz Piotr Lempa debiutujący w Teatrze Wielkim, ale wykształcony w Anglii bas w roli Dziemby. W epizodycznych rolach można było też dostrzec trzy inne postacie, Adama Zdunikowskiego, jako Wieśniaka, Czesława Gałkę, jako Fauna, któremu dudy same grają, i wreszcie niespodziankę stworzoną specjalnie dla potrzeb nowej premiery - rodzaj hostessy-girlaski, która łączy świat ludu i elit.


Tutaj zabłysła swym talentem ekscentryczna tancerka, joginka i happenerka Anita Wach. W ogóle obie sceny taneczne w nowej Halce - Mazur i Tańce góralskie - ułożone według projektu Tomasza Wygody trzeba uznać za bardzo udane i starające się pogodzić tradycję z modą.

W Mazurze mieliśmy ciekawy kontrapunkt gdy do tradycyjnych par dołączyli ubrani z francuska lokaje tworząc swoiste „trójkąty". Tańce góralskie były natomiast rodzajem ludowego odpustu, gdzie obok łyżwiarzy (na wrotkach) pojawili się typowi lokatorzy Krupówek, przebrani za białe niedźwiedzie, którzy na zasadzie pijackiego odpału dołączyli do wspólnej zabawy.


I tutaj dochodzimy do sedna nowej inscenizacji, a więc pojedynku Natalii Korczakowskiej z tradycją inscenizacji Stanisława Moniuszki i w ogóle kanonem udawanej góralszczyzny w tej operze. Najprawdopodobniej reżyserka dała się ponieść wizji Stanisława Ignacego Witkiewicza, dla którego natura Tatr, Zakopane i folklor góralski były przedmiotem pustych drwin, skrywanej  pogardy, a nawet różnych osobistych kompleksów.

Dla Witkacego zderzenie warszawskiej światowości z góralskim prymitywem było elementem jego dekadenckiej postawy, dla Korczakowskiej stało się ono motywem nakręcającym dramat „biednej Góralki". Bardzo ciekawie rozwiązano dzięki autorce scenografii Annie Met wizualną symbolikę gór tworząc zawieszoną nad sceną „skalną półkę" z uśpionymi rycerzami z Giewontu, jednak w warstwie dramatycznej przypominało to cytat z Baudelaire'a: „Natura jest brzydka i wolę potwory mojej fantazji od istniejącej pospolitości".

A zatem koncepcja nowej Halki nie jest na pewno pospolita ani naturalistyczna, natomiast fantazja autorki inscenizacji daje tutaj znać o sobie aż nadto. W pierwszych dwóch aktach takie podejście do dramatu można było od biedy zaakceptować, kiedy jednak pojawia się Jontek intryga zaczyna zbytnio przypominać teatr Witkacego.


I choć Stanisław Moniuszko w Tatrach nigdy nie był, a Stanisław Ignacy Witkiewicz tam pracował, romansował i pomieszkiwał, to jednak trudno było z poczciwego Jontka uczynić bohatera narkotycznych wizji. A tak się niestety stało. Jontek - Bartmiński, przy całej swojej scenicznej sztywności, został zmuszony do kilku dziwacznych akcji.

Najpierw jak prawdziwy chłop w furii wywraca kontenery z butelkami wódki i kaleczy się w rękę, ale potem nabiera w rąbek koszuli jakiejś czarnej mazi czy ziemi, którą następnie rozsypuje, upada na nią i tarza się jak pies, którego gryzą pchły. W kulminacyjnej scenie finału, po symbolicznej śmierci Halki znów przeistacza się w psa i chodzi na czworaka. Choć był to dość czytelny cytat z Witkacego, a także z rysunków Brunona Schulza, na widowni zapanowała pełna konsternacja.

Publiczność opuszczająca salę Teatru Wielkiego stawiała retoryczne pytania: A dlaczego ten Jontek na końcu szuka na ziemi okularów? Przecież ich wcześniej nie nosił? Pytań do reżyserki byłoby pewnie więcej, mogłaby więc ona otworzyć specjalnego bloga i wyjaśnić niektóre sprawy, jak choćby powody ustawienia na proscenium starej kanapy, czołgania się chóru w scenie „Po nieszporach, przy niedzieli", anioła zjeżdżającego na linach, który pocałunkiem zabija Halkę, a nawet przerobienia Dudarza na Fauna. To są niestety jeszcze wciąż znaki zapytania.

                                                                                     Joanna Tumiłowicz