Przegląd nowości

Zemsta nietoperza" Straussa w Opéra national de Lorraine w Nancy

Opublikowano: poniedziałek, 09, styczeń 2012 15:28

W odległych od siebie zaledwie o sto kilometrów francuskich miastach Nancy i Strasburg wystawiono w niemalże tym samym czasie - pewnie przypadkowo - operetkę Johanna Straussa (syna) Zemsta nietoperza. W przypadku Opéra du Rhin w Strasburgu chodzi o koprodukcję z Staatstheater w Norymberdze, natomiast Opéra de Lorraine w Nancy zdecydowała się pokazać zeszłoroczną produkcję Theater an der Wien, czyli placówki, w której rzeczone dzieło zostało wykreowane w kwietniu 1874 roku.

Udało mi się obejrzeć tę drugą realizację, zanim jednak przejdę do jej omówienia chciałbym przypomnieć kontekst polityczno-historyczny, w jakim słynna operetka Straussa ujrzała światło dzienne. Otóż w połowie dziewiętnastego wieku, w wyniku zburzenia otaczających Wiedeń wałów obronnych, władze miasta odzyskały setki hektarów ziemi, które dzięki pomysłowości ówczesnych architektów i urbanistów zostały zamienione w prestiżową Ringstrasse, symbol nowoczesności i siły ekonomicznej Cesarstwa austro-węgierskiego. Ukoronowaniem tego powszechnego ruchu odnowy była Wystawa Światowa w 1873 roku, aliści zaledwie w tydzień po jej inauguracji Austrią wstrząsnął potężny krach finansowy, który wciągnął w kryzys dużą część Europy. Nad Dunajem nastąpiła zapaść giełdy i likwidacja dwóch najważniejszych banków, a to z kolei doprowadziło do ruiny drobnych udziałowców oraz wywołało serię samobójstw i masową ucieczkę ze wsi do miast.


Oczywiście kryzys nie oszczędził również świata spektaklu i kultury, toteż nic dziwnego, że w roku 1874 Theater an der Wien podjął wysiłek podźwignięcia się z trudności finansowych. Chodziło przede wszystkim o przyciągnięcie zaniepokojonej codziennymi troskami publiczności i zaproponowanie jej pozwalającej zapomnieć o narastających problemach rozrywki. Powiedzmy od razu, że Zemsta nietoperza doskonale się nadawała do wypełnienia tej łączącej ludzi i w pewnym sensie terapeutycznej roli.

Niemiecki reżyser Philipp Himmelmann uznał, że w związku z katastrofalnym zawaleniem się światowego systemu finansów znajdujemy się obecnie w bardzo podobnej do opisanej powyżej sytuacji i postanowił to pokazać na scenie. Mamy tu więc do czynienia z wizją o mocno wyeksponowanym wątku politycznym, ukazującą postacie, które pragną wyrwać się z ponurych realiów społecznych za pomocą beztroskiego oddawania się rozkoszom zbiorowej zabawy.

Przemieszczają się z jednego balu na drugi, wirują w szaleńczych walcach, nieustannie „imprezują", ale czynią to jakby bez wewnętrznej radości i spontaniczności. Owe postacie odrzucają myśl o poprawianiu społeczeństwa - pisze Himmelmann w książeczce programowej - i tworzą zamknięty w sobie światek, w którym rządzi rozrywka, taniec, a nawet cudzołóstwo. Chodzi tu o grupę oderwaną od życia, bezproduktywną, egoistycznie skupioną na własnych przyjemnościach, niezdolną do szczerych i głębszych relacji.


Scenografia Johannesa Leiackera odtwarza na scenie widownię teatralną, rodzaj lustra, w którym przegląda się publiczność, wciągnięta jakby przez reżysera do spektaklu i w ten sposób stanowiąca jego integralną część. Pomysł to nie nowy, ale za każdym razem dość dobrze funkcjonujący. Temu samemu zamiarowi służy też pozostawienie oświetlenia na sali widowni, jakby dla podkreślenia, że my wszyscy jesteśmy częścią pokazywanego nam społeczeństwa.

{mosimage}

Ponieważ zabawa trwa nieustannie, wszyscy jej uczestnicy są obecni na scenie od początku do końca przedstawienia. Tańczą, rozbierają się i ubierają, oddają się nieraz wstrętnym praktykom (na przykład skandaliczna scena zbiorowego oddawania moczu na doktora Falke), otwierają butelki szampana, biegają i wzajemnie się przepychają. Niestety dzieje się tak już podczas uwertury, kiedy to pokrzykujący soliści nie pozwalają delektować się świetnie interpretowaną muzyką.

{mosimage}

Ogólnie rzecz ujmując ten nieustający ruch, frenetyczne podrygiwania przeplatane z wulgarnymi gestami i pozami, zbiorowa nadpobudliwość i bezcelowa szamotanina wprowadzają niepotrzebny zamęt i coraz bardziej irytującą nudę. Jakby dla jej przerwania Himmelmann każe wyraźnie ulegającemu napadowi konwulsji strażnikowi więziennemu Froschowi turlać się w pianie, co doprawdy wprawia publiczność w niemałe zakłopotanie. Dodajmy jeszcze, że widz nie znający treści operetki nie może w żaden sposób zrozumieć o co tak naprawdę w niej chodzi, albowiem całej stronie wizualnej boleśnie brakuje choćby minimum przejrzystości i czytelności.


Trzeba też podkreślić jeszcze jeden istotny mankament tej dziwacznej produkcji: otóż niezależnie od politycznej lektury operetki Straussa i niewątpliwie ciekawych tropów interpretacyjnych omawianej inscenizacji, wydaje się, że uwadze niemieckiego reżysera uciekł fundamentalny aspekt Zemsty nietoperza. Czyż naprawdę trzeba przypominać, iż mamy tu do czynienia - jak już wspomniałem - z pozycją rozrywkową, lekką jak wiedeński walc, subtelną w warstwie muzycznej - która powinna znaleźć swoje odzwierciedlenie w wizji scenicznej - wesołą, choć niekiedy poruszająco melancholijną?


Porażka reżysera sprawia tym większy zawód, że znajdująca się w świetnej formie Orchestre symphonique et lyrique de Nancy pod batutą Patricka Davina porywa swoim entuzjazmem i żywiołowością, zróżnicowanym i soczystym brzmieniem, fajerwerkiem barw i precyzyjnie podanych szczegółów instrumentalnych oraz właśnie poczuciem humoru. Zawodu nie sprawia też celnie dobrany i na ogół bardzo dobrze odnajdujący się w stylu Straussa zespół solistów, imponujący sprawnością techniczną, sprawiający radość młodymi i świeżymi głosami.

Podoba się sopran Ciğdem Soyarslan w roli Rozalindy (doskonały czardasz z II aktu), baryton Klausa Kuttlera śpiewającego partię Gabriela von Eisensteina, sopran Netty Or wcielającej się w postać Adeli, kontratenor Maxa Emanuela kreującego rolę księcia Orłowskiego, a także Eric Huchet (Alfred), René Schirrer (Franck), Sören Richter (doktor Blind) i Swintha Gersthofer (Ida). Szkoda tylko, że ich występ został okaleczony brakiem ciekawej i przemyślanej gry aktorskiej, za co odpowiedzialność spada ponownie na autora tej ułomnej inscenizacji. A przecież zapowiadało się na przednią, świąteczną zabawę...

                                                                                         Leszek Bernat