Przegląd nowości

"Czarodziejski flet" na Nowy Rok w Operze Wrocławskiej

Opublikowano: wtorek, 05, styczeń 2010 01:00

No, teraz to już mogę pisać - widziałem znów całą scenę i wszystkich występujących aktorów, widziałem wreszcie dyrygenta. Nieznanego mi dotąd, w przeciwieństwie do opery, z nieznanymi mi raczej jeszcze śpiewakami choć z kilkoma wyjątkami. Znałem na przykład z wcześniejszych występów Aleksandrę Szafir, Elżbietę Kaczmarzyk-Janczak czy Annę  Bernacką, nie znałem lub mało znałem pozostałych aktorów. Oznacza to, że Pani Ewa Michnik jest świadoma potrzeb, że szuka, zatrudnia nowych, młodych i zdolnych śpiewaków, jakich na szczęście u nas nie brakuje. Nie oznacza to jednak, niestety, że tym, - nazwijmy go - utalentowanym  młodym narybkiem może dziś dźwigać ciężary takich choćby premier jak ta najnowsza, mozartowska, czy poprzednia - Opowieści Hoffmanna Offenbacha. Moim zdaniem trudno wystawiać takie sztandarowe dzieła nie mając w swoich szeregach mocno świecącej gwiazdy, czy nie zapraszając podobnej na konkretne wystawienie - co dzieje się na całym świecie, a co działo się jeszcze niedawno i we Wrocławiu. Jestem pełen podziwu wobec tego co robiła, i co robi Opera Wrocławska w ostatnich latach, uważam jej niektóre premiery za rewelacyjne, a wagnerowski Ring za produkcje największej miary.

Image 

Zauważam tez jednak kolejną premierę, która - choćby wobec tych wcześniejszych - nie daje oczekiwanej satysfakcji. Nie dała jej i ta najnowsza - jednego wszak nie można nie zauważyć, że biorąc pod uwagę wymogi codzienności takiej sceny, potrzeby publiczności dużego miasta, posiadanie w repertuarze tak lubianych powszechnie Opowieści czy zawsze wzbudzającego zainteresowanie Fletu, i wystawianie ich w ogólnie dobrych, bezkonfliktowych inscenizacjach, ma wystarczająco głęboki sens i tłumaczy wszelkie działania, takie też, z jakimi mieliśmy do czynienia w pierwszych dniach Nowego Roku 2010.  


 

Po raz pierwszy oglądałem w akcji kierownika muzycznego spektaklu Dariusza Mikulskiego, szefa Orkiestry Filharmonicznej w Wałbrzychu, młodego, pewnie ambitnego dyrygenta. Przyznam, że Orkiestra Opery Wrocławskiej grała inaczej niż zwykle, wiele było frazowania i prowadzenia dźwięku na starą modłę, rodem z orkiestr grających w dawnej manierze, i nie chciałbym ukrywać, że wiele miejsc, i tych ",manier" - podobało mi się. Poza tym, zarówno orkiestra jak i dyrygent wiedzieli co robią i czego chcą, a to jest już wystarczająco dużo aby coś osiągnąć wspólnymi siłami, aby ogólne wrażenie było dobre czy nawet całkiem dobre. Jedno mi tylko przeszkadzało - mało ciekawe brzmienie orkiestry. Zwłaszcza z początku zespół nie brzmiał dobrze, jakby zaściankowo by nie powiedzieć "kanałowo", w kolorycie dawniej grających naszych orkiestr operowych (wciąż go pamiętam, ów koloryt...). Oczywiście najbardziej raziło to w rozpoczynającej całość uwerturze, potem znacznie mniej, dzięki czemu można było zwracać uwagę na wspomniane wcześniej różne próby wykonawczych smaczków, choćby na "krągłości" wybrzmień czy barwne frazowanie. Na scenie, tym razem, jak myślę, było znacznie więcej miejsca, o wiele więc trudniejsze zadanie stanęło przed reżyserem jak zagospodarować tę przestrzeń. Reżyserii i scenografii podjęła się tym razem Anna Długołęcka. Wiele potrafiła "wygrać" z tej przestrzeni, np. w orszakach mędrców Sarastra, wiele też było wątpliwości znacznie drobniejszych, jak choćby nie zawsze gładkie i czyste schodzenie ze sceny ale to pewnie przyjdzie z kolejnymi spektaklami. Nie było żadnych inscenizacyjnych "rewelacji", nie było mundurów esesmańskich czy monitorów pokazujących odlot żołnierzy polskich do Iraku (czym kiedyś tam "zachwycano" w innym, jeśli sobie dobrze przypominam, mozartowskim arcydziele). Scenografia dość skromna choć regularnie wzbogacana nieśmiertelnymi dymami z - jak je nazywam - teatralnych parowozów i sztandarowo zawieszonymi delikatnymi tkaninami. Bogate dość były kostiumy, ponoć wszystkie dziergane ręcznie, co już jest niezwykłym osiągnięciem. Tyle tylko, o wiele bardziej podobały mi się te ciemne, wytworne stroje dworu Królowej Nocy aniżeli śnieżno-białe, choćby Paminy i Trzech Chłopców, jakieś grube i ciężkie w swojej o wiele bardziej wyrazistej fakturze... 

Wokalnie bez rewelacji. Najlepszą, najciekawszą całościowo, w trudnej wielce partii była Pamina - Aleksandra Szafir. Śpiewała na równym, bardzo dobrym poziomie, był to śpiew pewny, dobrze słyszalny, o - ogólnie - ładnym kolorze, nadto ciekawy muzycznie. Jedyny mankament śpiewu to jakaś jego może piskliwość w tonie, w wydźwięku - trudno mi znaleźć właściwe określenie...Niezła była Królowa Nocy - Joanna Moskowicz, dość sprawna technicznie ale trochę brakowało jej jeszcze do oczekiwanej gładkości wykonawczej. Jeszcze nie do końca panuje nad głosem, było trochę "zjedzonych" nutek, trochę nietrafionych ale koloraturowo wybroniła się całkiem dobrze. Raził tylko - za każdym razem - najwyższy dźwięk tych "głosołomnych" figur, oddzielnie stawiany, ze specjalnym akcentem oddzielającym go od całej reszty. Do tego bardzo dobrze się prezentowała, jej kostium był dla mnie najciekawszy z całości. Fatalny Tamino - Aleksander Zuchowicz. Żadnego tonu, o jakimś blasku głosu nawet nie wspomnę. Sztuczny, mało naturalny jeszcze, niestety nie tylko w partiach mówionych, co zresztą było rażącym mankamentem bodaj wszystkich występujących na scenie aktorów. Były to w większości tak sztuczne deklamowania słów jakby rodem z akademii pierwszomajowych, których nb. większość z występujących szczęśliwie nie powinna znać. Nie wierzę więc aby nie można było tego zrobić należycie. Trzy Damy (A. Lipert, A. Bernacka, E. Kaczmarzyk-Janczak) zaimponowały mi dobrym zgraniem ensemblowym, barwnym, wyrównanym, gorzej natomiast wypadały oddzielnie. Do dobrych ról zaliczyć też trzeba rolę Ptasznika, Papagena, w której wystąpił Łukasz Rosiak. To młody człowiek, prawdziwa i naturalna postać, przez cały czas będący sobą, nie musiał więc - w zasadzie - nikogo grać (kto by nie chciał takiej roli, nie tylko w operze...)  Znakomitą jego partnerką była Papagena, wokalnie i aktorsko (Ewa Vesin). Jaka szkoda, że tak mało miała do powiedzenia i zaśpiewania...Fatalny Monostatos, Paweł Wunder, ledwie poruszający się po scenie, robił wrażenie jakby nie chciał w ogóle występować. Głosu nie zauważyłem, to było takie markowanie śpiewu - do tego też czynione od niechcenia... Może jeszcze warto wyróżnić Sarastra (Damian Konieczek) ale w sumie nie był za bardzo wyrazisty jak na tak ważną rolę. Na tradycyjnym spotkaniu pospektaklowym najwięcej mówiło się o następnej premierze, chopinowskiej (30 stycznia) co też jest jakąś formą recenzji z najnowszej premiery Czarodziejskiego fletu...

                                                                              Adam Rozlach, Polskie Radio