I oto teraz doczekaliśmy się fascynującej realizacji utworu Szostakowicza - przygotowanej w koprodukcji z nowojorską MET i francuskim festiwalem w Aix-en-Provence - dokonanej przez wybitnego plastyka, filmowca i reżysera teatralno-operowego: Williama Kentridge'a. Satyryczno-absurdalna historia asesora kolegialnego Kowalowa, który budząc się rano stwierdza ze zdziwieniem brak nosa, i którego nos pojawia się nagle w Katedrze Kazańskiej w mundurze Radcy Zwyczajnego, staje się dla pochodzącego z Afryki Południowej artysty pretekstem do zbudowania fantazyjnego, szalonego i oszałamiającego wirtuozerią plastyczną spektaklu. Kentridge - oraz współpracujący z nim Sabine Theunissen (scenografia), Greta Goiris (kostiumy), Urs Schönebaum (oświetlenie) i Catherine Meyburgh (wideo) - nie tylko po mistrzowsku żongluje rozmaitymi gatunkami, konwencjami i kluczami interpretacyjnymi, ale także demonstruje jedyną w swoim rodzaju alchemię pomiędzy rysunkową animacją, projekcjami wideo, brawurowo prowadzoną grą aktorską i śpiewem. Unosząca się kurtyna odsłania przepastną przestrzeń sceniczną przedzieloną w połowie jej wysokości kładką, po której będzie między innymi krążył ilustrowany wyświetlaną animacją papierowych wycinanek lub ulepioną z papier maché figurką nos. Niektóre sceny rozgrywane są na znacznie zawężonych i odsłanianych za pomocą jakby odchylającej się kartki przestrzeniach (na przykład epizod w zakładzie golibrody), co przypomina system stosowany w książeczkach dla dzieci.
Przez całe przedstawienie jesteśmy wprost przytłaczani pojawiającymi się na różnych wysokościach i zredagowanymi po rosyjsku lub angielsku napisami, obracającymi się wokół własnej osi wycinankami, które w magiczny sposób układają się nagle w wizerunek Szostakowicza lub Stalina, zdjęciami kompozytora, które z kolei ustępują miejsca fragmentom niemych i pokazujących go przy fortepianie filmów, najrozmaitszymi obrazkami, geometrycznymi i nawiązującymi do suprematyzmu Kazimierza Malewicza rysunkami, przelatującymi przez scenę cieniami, które również się niekiedy włączają w akcję: na przykład cień konia wyciągającego za kulisy jeden z elementów scenografii.
Wydaje się jednak, że to właśnie prezentowany pod różnymi postaciami tekst (strzępy gazet, pisane na żywo litery, fruwające kartki, wyświetlane napisy...) jest ważnym elementem tej szalonej, metaforycznej i wciągającej bez reszty wizji, tak sugestywnie oddającej klimat intelektualnego wrzenia Leningradu z lat dwudziestych minionego wieku.
O zawrót głowy przyprawia też panujący na scenie nieustanny ruch: wszyscy tutaj biegają, podskakują, gestykulują, przechadzają się, ale czynią to w precyzyjny i dokładnie przemyślany przez inscenizatora sposób.
Spośród licznych, w przeważającej mierze rosyjskich, wypełniających przez blisko dwie godziny scenę wykonawców (mamy tu ponad siedemdziesiąt ról) wyróżniają się następujący, obsadzeni w głównych partiach, soliści: baryton Vladimir Samsonov jest zadufanym w sobie, a zarazem wzruszającym autentyczną, bo wynikającą przecież z żałosnego przypadku utraty nosa, rozpaczą majorem Kuźmiczem Kowalowem ; tenor Andrey Popov w roli nieugiętego Żandarma wywiera duże wrażenie niezwykłą łatwością poruszania się w górze skali, podobnie zresztą jak śpiewający partię Nosa Alexandre Kravets; Vladimir Ognovenko z powodzeniem wciela się w postać uległego cyrulika Iwana Jakowlewicza, zaś Claudia Waite śmieszy nas jako jego pyskata małżonka Praskowia Osipowna.
Psychologię wszystkich protagonistów zastępuje w tej kompozycji żrący humor, a właściwe sztuce operowej śpiewanie ustępuje miejsca karykaturalnym środkom wokalnym, od krzyku do szeptu, od deklamowania do jazgotu, od kichania do wypowiadania rozmaitych bredni, od spazmów do onomatopei. Stojący na czele Orchestre de l'Opéra de Lyon (i świetnie przygotowanego przez Alana Woodbridge'a chóru) Kazushi Ono doskonale się odnajduje w nasączonych specyficznym humorem klimatach tej kabaretowo-parodystycznej, teatralnej oraz iskrzącej się inwencją i pozornie absurdalnymi pomysłami muzyki, potrafi też ukazać całe jej brzmieniowe bogactwo i instrumentalną kolorystykę. Delektując się tą porywającą interpretacją nie sposób jednak nie poddać się gorzkiej refleksji na temat tragicznego losu Szostakowicza, którego niewątpliwy geniusz został tak bezlitośnie i okrutnie stłamszony przez nieludzki system polityczny.
Leszek Bernat