Przegląd nowości

Luisa Miller" w Opéra national de Lyon

Opublikowano: piątek, 06, maj 2011 02:00

Doprawdy trudno zrozumieć dlaczego Luisa Miller Giuseppe Verdiego tak rzadko pojawia się w repertuarze teatrów lirycznych. Chodzi tu przecież o trzecie z kolei dzieło włoskiego kompozytora zainspirowane twórczością Friedricha Schillera (po Joannie d'Arc i Zbójcach), którego tekst stanie się później również impulsem do napisania Don Carlosa. Niektórych inscenizatorów odstrasza zapewne banalne libretto Salvatore Cammarano opowiadające - po raz nie wiadomo który - historię miłosną rozgrywającą się pomiędzy szlachetnymi, wszak niestety pochodzącymi z różnych środowisk społecznych jednostkami, które muszą stawić czoła sprzeciwowi jej kochającego i obawiającego się wynikających z tego uczucia nieszczęść ojca, a także niecnym zamiarom odrażającego i zazdrosnego zdrajcy - oczywiście owa historia kończy się tragiczną śmiercią obojga kochanków.

Image

Otóż warto jednak podkreślić, że mamy tutaj do czynienia z ważnym dziełem o charakterze przejściowym w tym sensie, że obok wyraźnych jeszcze tutaj śladów dawnych konwencji, dostrzegamy już w Luisie Miller te cechy, które będą stanowić o dojrzałości artystycznej Verdiego i sile dramaturgicznej jego mającej powstać w niedługim czasie trylogii: Rigoletto, Traviata, Trubadur. Pojawiają się nowe klimaty i skuteczniej oddające zawarte w operze realia formy muzyczne: na przykład śpiewany a cappella (to w tamtych czasach zupełna nowość) kwartet z II aktu.


Ponadto symbolizujące zasadnicze wartości postacie historyczne i patriotyczne epopeje z poprzednich dzieł Verdiego ustępują w Luisie Miller miejsca jednostkowym losom ludzi gnębionych przez bezdusznych arystokratów. I właśnie owa ewolucja twórczości włoskiego kompozytora polegająca na przekładaniu głębszych treści humanistycznych na wyrafinowany język dźwięków oraz na zwiększonym zainteresowaniu psychologią bohaterów powinna powodować częstsze wystawianie tego frapującego wieloma pięknymi epizodami muzycznymi dzieła. Tym bardziej więc cieszy fakt, że po niedawnym przypomnieniu w paryskiej Opéra Bastille realizacji Gilberta Deflo, z udziałem wspaniałej Krassimiry Stoyanovej, widzowie mają teraz okazję obejrzeć nową inscenizację Luisy Miller w Opéra national de Lyon.

Image

Jej autorem jest amerykański reżyser David Alden, wyróżniony w niedalekiej przeszłości tak prestiżowymi nagrodami jak South Bank Show Award (za Petera Grimesa Brittena) i Olivier Award (za Jenufę Janaczka w English National Opera). Alden wyznaje, że szczególnie zainteresował go społeczny wymiar opery, przepaść dzieląca ludzi posiadających władzę od jednostek tej władzy podporządkowanych, wreszcie - polityczne interesy występujących w dziele protagonistów.

Image

Sformułowane w programie intencje nie znajdują jednak spodziewanego odzwierciedlenia w warstwie wizualnej nowej produkcji, której mocną stroną okazuje się być ostatecznie staranne charakteryzowanie psychologicznych profili bohaterów. Powiedzmy zresztą od razu, że służąca temu celowi zręcznie prowadzona gra aktorska nie zawsze idzie w parze z walorami głosowymi poszczególnych solistów. Najwięcej satysfakcji dostarcza pod tym względem śpiewająca solidnym, wrażliwym i przykuwającym uwagę niezwykłą urodą sopranem partię tytułową Ermonela Jaho, imponująca miękkim osadzaniem dźwięku, dużą ekspresją i dramatycznym nerwem. W jej poruszającej interpretacji Luiza jest szczerze kochającą, wzbudzającą współczucie, niewinną i niezasłużenie ukaraną przez los dziewczyną.


Zresztą pochodząca z Albanii artystka do tego stopnia utożsamia się z kreowaną przez siebie postacią, iż na zakończenie przedstawienia nie może już ukryć płynących z jej oczu łez. Bardzo się też podoba śpiewający rolę jej ojca: starego wiarusa Millera baryton Sebastien Catana, który w omawianej inscenizacji okazuje się być lutnikiem, co jest o tyle uzasadnione, że w pierwowzorze Schillera wykonuje on zawód muzyka. Pozostali członkowie zespołu solistów nie wzbudzają już takiego entuzjazmu, a niektórzy z nich wręcz rozczarowują. Adam Diegel w roli Rodolfo posiada wprawdzie aparycję doskonale pasującą do wizerunku romantycznego bohatera, ale jego często forsowany tenor traci niestety na wyrazie i na dźwięczności.

Image

Poza tym w jego interpretacji brakuje plastycznego frazowania, muzycznej wnikliwości i wyrównanej barwy. Mariana Carnovali w roli Księżnej Fryderyki razi zmęczonym głosem, Alexey Tikhorminov przerysowuje negatywne cechy jakby przybywającego z piekła Wurma, a udział w tej produkcji obsadzonego w roli Hrabiego Waltera Riccardo Zanellato można określić, z powodu fatalnej emisji, nieczystych dźwięków i nienaturalnego frazowania, mianem przykrego nieporozumienia.

Image

Wizja sceniczna Davida Aldena nie wzbudza ogólnego entuzjazmu, chociaż trzeba przyznać, że pozostaje w zgodzie z warstwą muzyczną dzieła i na ogół nie odrywa uwagi słuchacza niepotrzebnymi udziwnieniami, co stanowi coraz rzadziej spotykaną w teatrach operowych zaletę. Amerykański reżyser kładzie nacisk na symboliczny wymiar poszczególnych obrazów i stara się raczej oddziaływać na widza starannie zaplanowanymi klimatami niż dosłownym opowiadaniem rozgrywającego się dramatu.


I tak na przykład nadchodzące nieszczęścia zapowiada utrzymana w ciemnych barwach scenografia Gideona Daveya (oświetlenie Simona Millsa) przywołująca szare, burzowe i groźne niebo. Pokazywany nam światek jest wyraźnie odcięty od otoczenia, dusi się w ciężkiej, trudnej do wytrzymania atmosferze, a "zakleszczone" sytuacje nie dopuszczają pozytywnych rozwiązań. Reżyser pokazuje nam też samotność Luizy, oddzielając ją od reprezentujących lokalną społeczność chórzystów (wielkie uznanie dla ich muzykalności!) za pomocą umieszczonej w głębi sceny, zabarwionej na czerwono lub czarno kurtyny. Czasem zabieg ten doprowadza jednak do dziwnych sytuacji, albowiem trudno zrozumieć dlaczego na przykład, kiedy leżąca na łóżku pośrodku niemalżej pustej sceny bohaterka budzi się ze snu, unosząca się kurtyna powoduje, że nagle w trakciej tej intymnej przecież sceny zostaje ona otoczona rozweselonym tłumem. Tak się bowiem składa, że nawet jeśli niektóre odsłony są atrakcyjne z plastycznego punktu widzenia, to czasami brak spójności pomiędzy nimi budzi pewną irytację.

Image

W zakłopotanie wprawiają pomysły, których sensu naprawdę trudno tutaj - pomimo dobrych chęci - dociec. Co, dajmy na to, może oznaczać postawiona w centralnym punkcie sceny ogromna figura wierzgającego konia? Dążenie do władzy? Próbę zdominowania zwykłych mieszkańców tyrolskiej wioski? Czy konieczne było ponadto pokazanie nam obleśnych skłonności Wurma za pomocą sceny, w której zausznik Hrabiego Waltera po opuszczeniu kobiety lekkich obyczajów czołga się po podłodze w kierunku zrozpaczonej Luizy? Nawet sprawnie przeprowadzone sceny zbiorowe zaskakują dość mechaniczną choreografią (autorstwa Maxine Brahan), zbudowaną z gestów o niezrozumiałym znaczeniu.

Ogólnie rzecz ujmując te inscenizacyjne mankamenty nie przeszkadzają jednak - jak to już było powiedziane wyżej - w odbiorze doskonałej gry Orchestre de l'Opéra de Lyon, na której czele stoi jej muzyczny szef Kazushi Ono. To właśnie on jest głównym bohaterem tej nowej inscenizacji Luisy Miller, która pod względem muzycznym dostarcza mnóstwo pozytywnych wrażeń. Japoński dyrygent po mistrzowsku modeluje siłę, ekspresję i dynamikę verdiowskiej partytury, dba o bezbłędne współbrzmienie całego aparatu wykonawczego, o teatralne i muzyczne kontrasty, o przejrzystą konstrukcję i formalne zdyscyplinowanie. Pod jego batutą dzieło Verdiego ukazuje - już od fantastycznie wykonanej uwertury - swe dźwiękowe bogactwo i bezpośrednio na nas oddziaływujące piękno. Reakcje publiczności są tym bardziej entuzjastyczne, że ostatni raz omawiana opera pojawiła się na scenie Opéra de Lyon w 1988 roku. Wypada przypomnieć, że wyreżyserował ją wówczas Jacques Lassalle, kierownictwo muzyczne sprawował Maurizio Arena, a w roli Wurma wystąpił Romuald Tesarowicz, którego niektórzy melomani jeszcze do dzisiaj tutaj z wdzięcznością wspominają.

                                                                              Leszek Bernat